poniedziałek, 21 lipca 2025

[KP] W świetle, które nie ogrzewa, odnajduję głosy, których nikt już nie słyszy


Ayana Okoro
Urodzona 31 sierpnia 1997 roku w Kampali, stolicy Ugandy. Czarownica czystej krwi. Córka Jabari Okoro, słynnego badacza astronomii magicznej i wykładowcy w Uagadou, znanego z pracy nad zjawiskiem tzw. migrujących konstelacji, oraz Dr Naleki Okoro, uzdrowicielki i uznanej w Ugandzie jasnowidzki. Absolwentka Szkoły Magii Uagadou w Górach Księżycowych, posługuje się jedynie magią niewerbalną i bezróżdżkową. Jasnowidz. Nauczyciel astronomii w Ilvermorny. Opiekunka szkolnego chóru. Za patronusa ma białego nosorożca.
Niektórzy mówią, że jej spojrzenie przypomina nocne niebo tuż przed zaćmieniem – pełne rzeczy niewypowiedzianych, a jednak dziwnie znajome. Milczące, lecz poruszające coś głęboko pod powierzchnią skóry. Jej obecność nie krzyczy. Jest jak szept między wersami starożytnej pieśni, jak oddech mgły nad sawanną o świcie.
Przybyła do Ilvermorny niespiesznie, jakby niosła ze sobą cały bezkres pustyni i chłód gór w jednym kroku. Nikt dokładnie nie wiedział, co przywiodło ją z daleka – z linii horyzontu, gdzie gwiazdy rodzą się bliżej ziemi. Powiedziano tylko, że zna język nieba lepiej niż niejeden uczony, że potrafi czytać z cieni rzucanych przez planety, i że w snach mówi do niej coś, co nie należy do tego świata.
Na plecach nosi tatuaż – wijący się niczym wąż światła wzdłuż kręgosłupa. Mówią, że nie został wykonany ręką ludzką, lecz jest śladem po rytuale, który łączy krew z przeszłością, a duszę z tymi, którzy odeszli, ale nie zniknęli. Tych znaków nie pokazuje często. Ale kiedy ktoś dostrzeże ich zarys spod materiału szaty, przez chwilę czuje, jakby przez pokój przeszedł wiatr z innego wymiaru.
Ayana uczy astronomii, lecz to słowo nie oddaje tego, czym naprawdę się zajmuje. Ona słucha nieba. Szuka opowieści w cichych pulsach gwiazd. Uczy nie tylko tego, jak wygląda nieboskłon – ale jak go czuć. Jak go przeżyć.
Niektórzy uczniowie twierdzą, że czasem znika na całe noce, wędrując samotnie po wzgórzach wokół zamku. Inni przysięgają, że widzieli ją stojącą w deszczu meteorytów, bez cienia strachu, z rozpostartymi ramionami, jakby czekała na odpowiedź od czegoś większego niż magia.
Nie wszystko w niej da się zrozumieć. I nie każdy ma odwagę spróbować.


wizerunek: @nyane; e-mail: thebestdrugseller@gmail.com

25 komentarzy:

  1. Nie mogłam przenieść Uagadou na bloga (a z początku kusiły mnie opisy z uniwersum tej szkoły), także cieszę się bardzo, że kawałek Uagadou przybył do Ilvermorny w postaci tak pięknej nauczycielki. Mam tylko nadzieję, że uczniom jej uroda nie przysłoni innych walorów panny Okoro. Życzę owocnych wątków!

    Rowan & Darren

    OdpowiedzUsuń
  2. [cześć!
    pani psor wygląda tak egzotycznie, że aż strach koło niej przechodzić, by sie nie zagapić i nie wpaść z zachwytu w jakąś ściane heh.
    Mam wrażenie, że przebija za nią jakiś rodzaj samotności a sama postać wydaje się ulotna, która w każdej chwili może odlecieć.

    Przyjemnych wątków i dobrej zabawy ;)]

    Tsubaki

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam się cieplutko! Pani Okoro jest cudowna, z wyglądu jak i z tajemniczego usposobienia. Wyczuwam potencjał na poszerzenie książkowej magii z uniwersum w innym wymiarze ^^ Aż mi szkoda, że Genevieve nie uczęszcza na jej zajęcia, aczkolwiek niedawno udało mi się odkryć w niej zainteresowanie w tym temacie, więc jeśli tylko naszłaby ochota zapraszam do nas :)
    Tymczasem życzę wielu porywających wątków!


    Genevieve

    OdpowiedzUsuń
  4. [No hej piękna! Wyszło idealnie, ale to już wiesz, nie mogę się doczekać <3]

    OdpowiedzUsuń
  5. Czasem nie trzeba żadnych czarów, by przeszłość stanęła przed tobą – wystarczy jedno imię wypowiedziane w odpowiednim momencie. I jeden krok kogoś, kogo się nie spodziewałeś. Lysrandr siedział nieruchomo, z dłońmi splecionymi na stole, gdy drzwi Wielkiej Sali otworzyły się z cichym szelestem, a światło z korytarza rozlało się na kamienne płyty jak wspomnienie. Nie spojrzał od razu. Nie musiał. Ciało wiedziało pierwsze – jakby przestrzeń między nimi zapamiętała więcej niż on sam pozwalał sobie przyznać. Powietrze stężało. Czas zwolnił. Ayana. Nie widział jej od lat. Od tamtego lata, które było za krótkie, zbyt intensywne, utkane z pocałunków w trawie i obietnic bez słów. Wakacje, które miały nigdy nie stać się czymś więcej, a jednak zostawiły w nim coś trwałego. Ulotnego jak zapach po burzy, a jednak – niezapomnianego. Patrzył przed siebie, gdy zbliżała się do stołu nauczycielskiego. Słyszał jej kroki. Każdy z nich odbijał się w nim echem. Jej obecność była jak powrót melodii, której nigdy nie przestał nucić – nawet jeśli sądził, że już dawno zapomniał jej tonację. Kiedy zajęła miejsce obok, coś w nim drgnęło. Nie pokazał tego. W Ilvermorny nauczył się panować nad sobą – nad spojrzeniem, gestem, tonem. Ale nie nad wspomnieniem. Odwrócił głowę dopiero, gdy przemówiła. Jej głos miał ten sam aksamitny ciężar, co niegdyś, ale teraz był inny – dojrzalszy, głębszy. Bez cienia żalu, bez cienia pretensji. Jakby wszystko, co kiedyś łączyło ich ciała i oddechy, stało się tylko odległym snem.
    — Ayano — powiedział cicho, niemal z szacunkiem, pozwalając jej imieniu opaść między nimi jak liść. — Minęło wiele lat Nie dodał nic więcej. Ani słowa o tamtym wieczorze, gdy zobaczyła go z inną. Ani o tym, że próbował wyjaśnić, ale już jej nie było. Że lata mijające bez niej były jak książki bez zakończenia – ciągle powracające myślą, lecz nigdy zamknięte. Nie pytał, czy pamięta. Wiedział, że pamięta. Ale czy przyszła tu, żeby wrócić? Czy tylko po to, by być znowu obok – i znowu daleko?
    Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Śmiechy uczniów przy stołach zdawały się dochodzić z dalekiego miejsca, jakby zza cienkiej zasłony. Lysrandr czuł, jak obecność Ayany wypełnia przestrzeń między nimi czymś, czego nie potrafił nazwać — ani spokojem, ani napięciem. Raczej… brakiem. Pustym konturem czegoś, co kiedyś istniało, a teraz wracało tylko po to, by udowodnić, że nigdy nie odeszło do końca.
    — Wróciłaś tu jako nauczycielka — odezwał się w końcu, cicho, bez złośliwości, bez cienia zaskoczenia. — Zawsze byłaś dobra w patrzeniu w gwiazdy. Lepsza ode mnie w czytaniu tego, co niewidoczne. Nie spojrzał na nią. Nie od razu. Zamiast tego wpatrywał się w złoty kielich przed sobą, jakby szukał w jego blasku odpowiedzi, której nigdy nie wypowiedział głośno.

    cień przeszłości

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zdziwiła go jej obecność. Może kiedyś by tak było, ale nie teraz, nie po tym, co usłyszał od gwiazd. Nie po tych nocach, w których nie potrafił zasnąć, czując, że coś się zbliża. Że coś niezamkniętego, niedokończonego znów stanie mu na drodze. Wiedział, że wróci. Nie w sensie dosłownym, ale w tej cichej pewności, która rodzi się gdzieś głębiej niż przeczucie. Gdy wypowiedział jej imię, wiedział, że nie był to impuls. To było imię, które nigdy nie przestało w nim brzmieć, nawet jeśli milczał. Była pytaniem, na które nie szukał już odpowiedzi. Była wspomnieniem, którego nie próbował wypierać. A teraz siedziała obok, realna, cicha, a jednak tak obecna, że każda przestrzeń zdawała się drżeć między nimi. I zapytała. Lysrander uniósł lekko kącik ust – nie w uśmiechu, raczej w czymś, co było próbą oswojenia własnej szczerości. Spojrzał na jej dłonie – nie z sentymentu, lecz jakby chciał przypomnieć sobie ciężar obecności kogoś, kogo kiedyś znał lepiej niż siebie.
    — Ilvermorny… — zaczął wolno, głosem niższym niż zwykle, jakby nie mówił do niej, a do wspomnienia, które nosił ze sobą. — Nie było w planach. Tak jak i wiele rzeczy, które teraz wydają się nieuniknione. Może to wiek. Może potrzeba czegoś, co nie ucieka. Czegoś, co zostaje. Zawiesił głos. Spojrzał znów na nią – i to spojrzenie nie było już spojrzeniem nauczyciela, ani dawnego chłopca z jeziora. To był mężczyzna, który wiedział, co znaczy żałować.
    — Nie planowałem uczyć. Ale magia… — uśmiechnął się nieznacznie, smutno. — Magia przestała być dla mnie tylko sztuką. Stała się… pamięcią. I odpowiedzialnością. A może zawsze nią była, tylko wcześniej tego nie widziałem. Odetchnął, jakby każde słowo zdejmowało z niego warstwę, którą przez lata układał między sobą a przeszłością.
    — Przyszedłem tu, bo Ilvermorny mnie zawołało. Tak samo jak ciebie. — Nie był to wyrzut. Raczej potwierdzenie czegoś, co oboje już wiedzieli. — Bo są miejsca, których nie wybieramy. One wybierają nas. Nie uciekł wzrokiem. Nie szukał pretekstu, by przerwać rozmowę. Milczał, ale w tym milczeniu była gotowość. Jeśli chciała pytać dalej – odpowie. Jeśli nie – uszanuje ciszę. Ale już nie zamierzał udawać, że niczego nie było. Bo było. I może właśnie dlatego wciąż tu byli – nie obok, ale naprzeciwko. Jej pytanie, proste, łagodne, pozbawione pretensji, osiadło w nim głębiej, niż pozwalał sobie przyznać. Co go tutaj sprowadziło? Nie tylko zamek. Nie tylko obowiązek. Nie tylko gwiazdy.
    Ale czy mógł jej to powiedzieć? Zamiast odpowiedzi, przez dłuższą chwilę patrzył w ogień, jakby tam, między trzaskiem drewna a tańcem płomieni, próbował odnaleźć słowa. W końcu przemówił, cicho, spokojnie, z tą powagą, która przychodzi tylko wtedy, gdy mówi się prawdę.
    — Zawsze myślałem, że magia to dar. Coś, co trzeba pielęgnować, doskonalić, rozumieć. Ale to nie wszystko. Magia… zaczęła mówić innym głosem. Mówiła o przodkach. O więziach, których nie widzimy, dopóki nie jesteśmy gotowi. — Zamilkł na moment, nie spuszczając z niej wzroku. — I wtedy zrozumiałem, że nie wystarczy umieć. Trzeba też pamiętać. Oparł łokcie na kolanach. Splecione dłonie zwisały między nimi, jakby próbowały znaleźć stabilność w tej rozmowie, która dotykała miejsc zwykle przemilczanych — Wróciłem tu, bo chciałem uczyć tych, którzy przyjdą po nas, że magia to nie triumf. To dziedzictwo. Że nie wystarczy znać zaklęcia. Trzeba wiedzieć, skąd się przyszło. I dlaczego to ma znaczenie. Odchylił się nieznacznie, powoli, jakby każde słowo, które wypowiedział, zostawiło na nim ślad. W jego oczach nie było już cienia niepewności. Była decyzja. Przepracowana. Świadoma.

    Lys

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej! Ja jeszcze na chwilkę administracyjnie tutaj wpadnę, bo nie wiem czy czytasz regularnie maile. Rozdaję punkty do domów i przynależą Ci się za akceptację KP. Na jaki dom przypisać punkty za utworzenie Ayany? :) Jest spoza Ilvermorny, niepowiązana ani wcześniej, ani teraz z żadnym, w związku z tym masz dowolność wyboru.

    Rowan & Darren

    OdpowiedzUsuń
  8. Siedział w milczeniu, z wzrokiem wbitym gdzieś pomiędzy jej słowa a trzaskający ogień. Nie unikał spojrzenia Ayany — przeciwnie, przyjmował je z pełną świadomością tego, co właśnie się wydarzyło. Jej głos, nasycony czymś więcej niż tylko sensem wypowiedzi, poruszył w nim struny, które dotąd pozostawały nieruszone, zawieszone gdzieś pomiędzy historią a milczeniem. Nie był zdziwiony. Nie tak, jak ona. Bo jego słowa nie były wyznaniem, które miało zaskoczyć. Były powrotem — do czegoś starszego od niego samego. Od czasu, od miejsca. Powrotem do korzeni, które choć inne niż jej, biły w tym samym rytmie. Ona mówiła o pamięci. A on… On od zawsze niósł ją w sobie. Nie w słowach, lecz w spojrzeniach. W sposobie, w jaki stawiał kroki, od zawsze nieco za lekko, jakby ziemia nie była mu domem, lecz bratem, z którym trzeba współistnieć. W dotyku palców, kiedy rysował symbole, nie uczone — odziedziczone. Takie, które pamiętało ciało, choć umysł ich jeszcze nie rozumiał.
    — Mówiłaś, że magia rodzi się w pamięci — powiedział w końcu cicho, bardziej do ognia niż do niej. — Ja myślę, że czasem ona nawet pamięć wyprzedza. Że zanim pojawi się wspomnienie, jest coś… głębszego. Jak echo czegoś, co jeszcze się nie wydarzyło. Podniósł wzrok na Ayanę. Patrzył na nią tak, jak patrzy się na coś dawno utraconego, a właśnie odnalezionego. Bez triumfu, bez ulgi. Po prostu z cichym uznaniem. — Kiedy wróciłem, myślałem, że to miejsce mnie nie przyjmie. Że jestem tylko cieniem chłopaka, który kiedyś odszedł z Ilvermorny. A potem... potem usiadłem w tej samej sali, w której mój pradziadek składał przysięgę. Dotknąłem tego samego drewna, tej samej ziemi. I poczułem, że nie jestem sam. Że nie wróciłem tu po to, by coś zacząć od nowa. Tylko po to, by coś domknąć. Zamilkł na moment, pozwalając słowom opaść między nimi jak liście. Podniósł wzrok na Ayanę, uważny, ale tym razem spokojniejszy. Nie było w nim napięcia, żadnej próby zbliżenia się za szybko czy zbyt blisko. Tylko szczera ciekawość.
    — Cieszę się, że tu jesteś. — Jego głos był prosty, pozbawiony patosu. — W Ilvermorny przez lata było wiele głosów, ale niewiele takich, które potrafią słuchać. Na moment pozwolił myśli odpłynąć, po czym dodał, z nieco lżejszym tonem:
    — A co dalej? — zapytał. — Z tobą, z tym wszystkim. Masz jakieś plany, po tej całej... konferencji i rozmowach o dziedzictwie? — Uśmiechnął się lekko, z lekką ironią, jakby odrobinę kpił z samego siebie. — Czy po prostu pozwalasz, żeby magia prowadziła? W tym pytaniu nie było presji. Była otwartość. Jak drzwi uchylone z szacunkiem, nie z oczekiwaniem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Lysrander nie poruszył się ani wtedy, gdy podniosła się z miejsca, ani gdy jej palce ledwie musnęły materiał jego płaszcza. Czuł ten dotyk, jakby nie na skórze, a gdzieś głębiej — jak coś, czego nie sposób sklasyfikować w znanych mu kategoriach. Nie zadrżał. Nie uniósł brwi. Ale jego spojrzenie podążyło za nią z tą osobliwą, cichą uwagą, jaką zwykle rezerwował dla rzadkich, starożytnych artefaktów: nie z fascynacją, lecz z ostrożnym uznaniem. Siedział bez słowa, gdy rozmawiała z dyrektorem. W milczeniu obserwował, jak znika za drzwiami. Nie myślał o symbolice, nie oddawał się romantycznym wyobrażeniom. On — człowiek rozumu, dyscypliny i chłodnej kalkulacji — nie potrzebował metafor.
    A jednak...Przez krótką chwilę coś w nim się zatrzymało. Nie przez jej słowa. Nie przez gest. Przez spojrzenie — to ostatnie, rzucone przez ramię, nienatrętne, a jednak przenikliwe. Niosło ciężar rzeczy niewypowiedzianych, których nie dało się zignorować. Nie był głupi. Wiedział, że to nie było przypadkowe. Pozwolił sobie spojrzeć w stronę nieba, gdzie Feniksowa Konstelacja właśnie zaczynała rozbłyskiwać nad Ilvermorny. Wiedział, czym była. Oczywiście, że wiedział. Astronomia była mu bliska — choć nie z powodów duchowych, jak u niej, lecz z powodu porządku, precyzji, rytmu, który można zrozumieć. Siedział jeszcze chwilę, prosty, wyprostowany, z dłońmi złożonymi na kolanie. Gdyby ktoś na niego spojrzał, zobaczyłby wyłącznie chłodną, milczącą postać, zbyt surową, by zdradzić jakiekolwiek emocje. Ale w środku, pod warstwą żelaznej samokontroli, pojawiła się myśl.
    Niepokojąco prosta. "Słucha. Nie podąża. Nie prowokuje. Ale też się nie cofa." To było... nietypowe. A nietypowe rzeczy należało śledzić. Zrozumieć. Zbadać. Podniósł się w końcu z miejsca i wyprostował mankiet płaszcza. Powoli, jakby w geście całkowicie przypadkowym, spojrzał raz jeszcze w stronę okien. Lysrander ruszył powoli przez salę, nie rzucając się w oczy, a jednak jego obecność rozsuwała przestrzeń przed nim, jakby świat czuł potrzebę ustąpić mu miejsca. Mijając rozmowy, kielichy, półśmiechy nauczycieli i szelest szat, nie słuchał już niczego. Feniksowa Konstelacja – mit, powiadała. Rytuał, sen, odrodzenie duszy. On znał ją z tekstów, z chłodnych wykresów orbitalnych i zapisków starożytnych czarodziejów, którzy opisywali zjawisko jako idealny moment do precyzyjnych uroków przejścia. Ani magiczne przebudzenie, ani metafizyczne katharsis. Moment koncentracji. Narzędzie. A jednak…Jej słowa rozgościły się w nim jak echo, niepokojąco ciepłe. Początkowo sądził, że nie pójdzie. Że zostawi to jak zbędną zmienną w równaniu, które jeszcze nie zostało rozpisane. Ale kiedy minęło pół godziny, a noc wyciągnęła się nad Ilvermorny jak aksamitna płachta przetykana światłem, zrozumiał, że niepokój w nim nie cichnie. Nie był to niepokój o nią. Był to niepokój o brak danych. Ruszył, nie mówiąc nikomu, gdzie się wybiera. Kroki miał ciche, obliczone, jak zawsze. Przemierzał znajome korytarze, mijając świece w szklanych lampionach i uczniowskie portrety pogrążone we śnie. Znał szkołę lepiej niż wielu sądziło. I znał ją również od tej drugiej strony – miejsc, które nie były częścią oficjalnych map. Jeśli mówiła „najbliżej gwiazd”, nie miała na myśli tarasu uczniowskiego ani wieży obserwacyjnej – zbyt oczywiste. To był kod. Znalazł ją dopiero po czasie, w miejscu, gdzie stary system kanałów grzewczych spotykał się z zapomnianą wieżyczką — kiedyś częścią astronomicznego skrzydła, dziś pełniącą rolę zakurzonego przejścia pomiędzy światami. Drzwi były uchylone. Pachniało kurzem, ogniem i ziołami. Wszedł bez słowa. Stała odwrócona, wyprostowana, z ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała. Przed nią – szeroki otwór w ścianie, jakby wielkie, otwarte okno, przez które rozpościerał się widok na czarne niebo. Feniksowa Konstelacja rzeczywiście unosiła się wysoko, zakotwiczona nad światem z precyzją, której nie sposób było podważyć.

    OdpowiedzUsuń
  10. Lysander nie odpowiedział od razu. Nie dlatego, że nie miał słów – przeciwnie. Pojawiły się, precyzyjne, gotowe do użycia. Mógł je rzucić jak zaklęcie, krótkie, cięte, zawierające wszystko, co wypadało powiedzieć w takiej chwili. Ale zatrzymał je w gardle. Coś w niej – w jej milczeniu, w glinie, w tym powietrzu cięższym od znaczeń – sprawiło, że zamilkł inaczej niż zwykle.
    Nie z pogardy. Nie z chłodu. Ale z szacunku. Patrzył, jak rozciera pył między palcami, jak porusza się z precyzją osoby, która zna wagę każdego gestu. Nie wierzył w rytuały. Nie w takie. Ale znał wartość formy. Rozumiał, czym jest pamięć jako mechanizm. A może... czymś więcej.
    Zrobił powolny krok w stronę kamiennej misy. Potem drugi. Nie wypowiedział żadnej inkantacji. Nie zapytał o znaczenie znaku na karku ani o skład kadzidła. Zatrzymał się przy niej — blisko, ale bez naruszania granicy, którą wyznaczyła ciałem i spojrzeniem. Spojrzał jej w oczy.
    — Pamięć — powiedział cicho, niemal jak echo — to coś więcej niż ciąg zdarzeń. To struktura. Przestrzeń, w której idee zostają zakotwiczone. Jego głos był inny niż zwykle. Nie ironiczny. Nie suchy. Tylko równy, jak linia zakreślona świadomie w starym dzienniku — Jeśli drzwi są już otwarte... — dodał po chwili, pozwalając sobie na coś, co przypominało cień uśmiechu — nie mam powodu stać na progu. Wyciągnął dłoń i, nie dotykając jej skóry, zanurzył palce w glince, którą podała. Był w tym gest bezbłędny, ale ostrożny. Jakby wchodził do świątyni. Nie wiedział jeszcze, do czego ten rytuał prowadzi. Nie był człowiekiem wiary. Ale tej nocy, pod Feniksową Konstelacją, zawiesił swoje sądy. Stał w cieniu, pozwalając zmysłom przyjąć całość – kadzidła, ciepło ognia, dym, śpiew, zapach czerwonej glinki, a także jej obecność – inną niż zazwyczaj. Wyczyszczoną z intelektualnych napięć, z tej ciągłej gotowości do sparingu. Tym razem nie musiał odpierać. Nie musiał też atakować. Zrobił kilka kroków naprzód. Powoli. Celowo. Nie był przyzwyczajony do zaproszeń – a już na pewno nie takich, które nie wynikały z układu, kalkulacji albo prowokacji. To miejsce, to światło, ten wieczór – wszystko miało w sobie coś, co go rozbrajało, ale nie w sposób, który budził gniew. Raczej jak echo języka, którym nigdy nie nauczył się mówić, ale który, wbrew wszystkiemu, rozumiał. Usiadł naprzeciw niej. Prosto, ale bez tej lodowatej sztywności, z którą zazwyczaj nosił się po korytarzach Ilvermorny. Spojrzał na nią – spokojnie, bez wyzwania – gdy mówiła o nocy, o granicy między światem i snem, o pamięci, która nie domaga się uwagi, tylko przestrzeni. Gdy podała mu rękę umoczoną w glince, nie odsunął się. Ani nie zapytał po co.
    Dotknął jej palców i przymknął oczy – tylko na moment. Nie było w tym gestu wiary. Ale była zgoda. Rytuał ruszył. Dym zatoczył nowy krąg. Coś drgnęło. Gdy wyłoniła się postać – złożona z samego wspomnienia – Lysander nie poruszył się ani o milimetr. Patrzył. Znał ten profil. Rysy wyciągnięte przez melancholię pokoleń. Kobieta z portretu, kobieta z opowieści, której nikt nie chciał opowiadać. Nie odezwał się. Nie ze wstydu. Ani z szoku. Po prostu — nie miał nic do powiedzenia, co byłoby warte włożenia w słowa. Dopiero gdy obraz rozpłynął się w dymie, uniósł spojrzenie na Ayanę..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Nie sądziłem, że cokolwiek może przywołać ją bez gniewu – powiedział cicho. Bez napięcia. Nie było w nim kruchości, ale coś w tonie przypominało metal, który długo był hartowany – i teraz, w końcu, stygnie – To... nie jest wiedza, którą da się zmierzyć. Ani zapisać. Ani przekazać uczniowi w pracy domowej. – Spojrzał w płomień. – I właśnie dlatego większość takich rzeczy próbuje zniszczyć. Zamilkł. Na jego twarzy nie było emocji – ale nie dlatego, że ich nie było. Po prostu ich nie wystawiał. Po chwili, z ledwie zauważalnym przesunięciem głowy, zapytał:
      – Robisz to co roku, czy tylko wtedy, gdy gwiazdy… wymagają obecności? Nie kpił. Nie oceniał. Tym razem naprawdę chciał wiedzieć

      Usuń
  11. Lysander milczał długo. Nie było w tym milczeniu oporu. Raczej proces. Złożony, uporządkowany, niemal alchemiczny – jakby każda cząstka tego, co usłyszał, musiała przejść przez osobny filtr jego umysłu, zanim stanie się czymkolwiek więcej niż dźwiękiem.
    Wzrok miał utkwiony w jej dłoni, tej osnutej glinką, tej, która na moment dotknęła jego – cicho, pewnie, bez żądania. Takie gesty znał rzadko. Zbyt wiele w jego świecie miało cel. Zbyt wiele było transakcją. Tu – nie było nic do wygrania. Ani do stracenia. I może dlatego właśnie pozwolił sobie mówić.
    – Ona nie była taka, jak się o niej mówi – powiedział powoli, jakby każde słowo musiał ważyć. – W mojej rodzinie o niej się nie opowiada. Jej portret zniknął z korytarzy. Nazwisko pominięto w drzewach genealogicznych. Oficjalnie nie była zdrajczynią, ale i nie była nikim. Uniósł wzrok na Ayany twarz – nieruchomą, spokojną, ale uważną.
    – Zostawiła wszystko, co znane. Nie dla idei. Dla siebie. Dla tego, co czuła. – W jego głosie nie było żalu. Tylko czysta relacja faktu. – A ja całe życie byłem uczony, że uczucie to błąd logiczny. Że wybór musi być funkcją rozumu. Jego wzrok przesunął się na gwiazdy – na tę samą konstelację, którą ona śledziła przed chwilą.
    – Przez lata nie chciałem o niej myśleć. Nie dlatego, że się wstydziłem. Tylko dlatego, że bałem się... że ją zrozumiem. Że po wszystkim, co mnie zbudowało, zostanie tylko cisza. Odchylił lekko głowę, pozwalając, by dym kadzidła przelał się przez linie jego policzka jak woda.
    — Ale jeśli przodkowie pytają – dodał cicho – to chyba pora przestać chować się za milczeniem. Przesunął dłonią po powierzchni misy, nie zaburzając układu ziół, jakby dotykał miejsca, które właśnie coś przyjęło – Dziękuję – powiedział na koniec, bez zbędnych słów, bez emfazy. Nie do niej tylko. Także do niej. Do tej kobiety z pamięci. Do konstelacji nad głową. Do ciszy. Potem spojrzał na Ayanę z nową trzeźwością. Jakby już nie tylko uczestniczył w rytuale, ale go domknął.
    – Powiedz mi tylko jedno. – Zawiesił głos, tym razem bez ostrości. – Kiedy te drzwi się otworzą... co z tym, co przez nie przejdzie? Co jeśli nie chce odejść? Lysander przez chwilę się nie poruszał. Stał jak wryty, jakby sama struktura przestrzeni, w której się znaleźli, trzymała go w miejscu – nie z siły, lecz z powagi. Patrzył na Ayany dłonie, na glinkę, która zaczęła wysychać. Na gesty, których znaczenie sięgało głębiej niż znał – dalej niż chciał znać. W jego świecie wszystko miało swoje miejsce: porządek, władza, kontrola.
    A teraz… to miejsce było inne. Cichsze. Cieplejsze. I przez to – niebezpieczne. Gdy wreszcie odezwał się, głos miał niższy niż zwykle. Pozbawiony tej ostrej krawędzi, którą zazwyczaj tak skrzętnie nosił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Mówią, że wszystko, czego nie da się kontrolować, należy zniszczyć. Słowa zawisły w powietrzu. Nie zabrzmiały jak cytat, lecz jak wyznanie. Jak echo doktryny, którą nosił w sobie zbyt długo.
      – Przeszłość... zawsze wymyka się spod kontroli. Więc się ją milczy. Ukrywa. Przepisuje. – Jego spojrzenie nie uciekało już od jej oczu. – Ale są chwile, kiedy zaczyna oddychać przez innych. Nie mówił tego z goryczą. Mówił to jak ktoś, kto pierwszy raz wypowiada prawdę, choć jeszcze nie zna jej wszystkich konsekwencji. Zrobił krok bliżej.
      – Moja najstarsza siostra zniknęła w ciągu jednej nocy. Ród mówił, że wyjechała. Starszyzna twierdziła, że zhańbiła rodzinę. Ojciec milczał. Przez lata szukałem w tym logiki – schematu, prawdy, nawet kłamstwa, które byłoby wygodne. Zamilkł na moment – Ale przeszłość... nie chce wyjaśnień. Pragnie obecności. Spojrzał na misy, potem znów na nią – Ty ją przyzywasz. Ja przez całe życie próbowałem ją uciszyć. I dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej – Może dlatego teraz nie chce odejść. Wyciągnął rękę i dotknął lekko zaschniętej glinki na jej ramieniu – w miejscu, gdzie zaczynała się linia od obojczyka. Nie było w tym geście pożądania, nie było też żalu. Było coś... rzadkiego. Uznanie – Nie wiem, co mówi mój cień. Jeszcze nie. Ale dziś... słyszę, że mówi. Na niebie Feniksowa Konstelacja drżała jaśniej. A Lysander – po raz pierwszy od lat – nie próbował od niej odwrócić wzroku.

      Usuń
  12. Lysander nie odsunął się, kiedy dotknęła jego ramienia – ale nie odpowiedział też gestem. Patrzył, jak zmywa glinkę, jak symbol znika, powraca do bezkształtności, z której został uformowany. Jej palce były chłodne, ruchy spokojne. Rytualne. A jednak w jego oczach pojawiło się coś, co nie miało nic wspólnego z rytuałem – coś ostrego, chłodnego, jak cień skrzydła w pełnym świetle. Gdy uniosła wzrok, już na nią patrzył. Inaczej niż wcześniej.
    – Nie powinnaś była mnie słuchać. – powiedział cicho, sucho. Bez goryczy, ale i bez ciepła. – To, co powiedziałem... nie było dla ciebie. Ani dla nikogo. Zrobił pół kroku w tył. Wystarczająco, by przerwać ich wspólną przestrzeń, ale nie na tyle, by to wyglądało na ucieczkę – Być może pomyliłem chwilę za szczelinę. A ty... rytuał za wyznanie. Spojrzał w stronę Feniksowej Konstelacji, jakby chciał ją odczytać od nowa – tym razem chłodnym okiem taktyka, a nie syna, nie mężczyzny – Zapomnij o tym, co usłyszałaś. O wszystkim. Jego głos był opanowany. Wręcz zbyt opanowany, jakby każde słowo wymierzał z chirurgiczną precyzją, nie dając miejsca na pęknięcie – Nie jestem tym, kogo dotykają duchy. Ani tym, kto szuka znaków w popiele. Spojrzał na nią raz jeszcze i to spojrzenie, mimo chłodu, było prawdziwe – Nie chcę niczego przeprowadzać. Nie przez sny, nie przez siebie. Zamilkł na krótką chwilę. I tylko wtedy, tylko w tym jednym punkcie ciszy, przez jego twarz przemknął cień – nie emocji, ale decyzji – Jeśli coś we mnie mówiło... już zamilkło. I nie zamierzam go więcej słuchać.
    Odwrócił się bez dramatyzmu, bez gestu, który chciałby cokolwiek zamknąć. Cisza, która nastała, nie była już łagodna. Miała w sobie ostry kontur decyzji – Rób, co musisz. Ja swoje już zrobiłem. Ale znów... nie odszedł. Stał w miejscu, napięty jak struna, jakby coś w nim — mimo wszystkich słów — nadal tkwiło. I właśnie to niedopowiedziane było najbardziej widoczne.

    OdpowiedzUsuń
  13. Deszcz rytmicznie uderzał o przybrudzone szyby baru, zagłuszając niskie pomruki muzyki płynącej z zakurzonego radia przy ladzie. W powietrzu unosił się zapach rozlanego piwa, przetrawionego dymu papierosowego i starego drewna. Lokal był prawie pusty. Lysander siedział przy końcu kontuaru, z lekko rozpiętą koszulą i zmęczoną twarzą, oświetloną jednostajnym światłem zawieszonej nad nim lampy. Przed nim stała szklanka z resztką whisky – czwarta tego wieczoru. Jego palce przesuwały się po krawędzi szkła, niecierpliwe, jakby szukały czegoś, czego nie sposób było dotknąć. Nie odzywał się. Nie musiał. Barman już wiedział, żeby mu nie przeszkadzać. Na sąsiednim stołku leżał jego płaszcz – ciężki, ciemny, jeszcze wilgotny od deszczu. Lysander ani razu nie spojrzał za siebie, ale jego ramiona były napięte, jakby spodziewał się, że coś, lub ktoś wejdzie. Nie było w nim rozluźnienia pijanego człowieka, raczej ostrożna ospałość kogoś, kto pije nie dla zapomnienia, tylko po to, by coś utrzymać w ryzach. Ciszę przerywało jedynie skrzypienie stołka, kiedy przesunął się lekko, poprawiając pozycję. Spojrzał na szklankę. Nie pił od kilku minut, choć sięgał po alkohol odruchowo.
    Drzwi baru wciąż były zamknięte, ale co jakiś czas jego wzrok uciekał w tamtą stronę. Nieświadomie. Mechanicznie. Za oknem światło ulicznej latarni migotało w rytm wiatru. We wnętrzu baru czas zdawał się stać w miejscu. Za oknem deszcz nie przestawał padać. Rzęsisty, uporczywy, miarowy. Krople rozmazywały światła latarni, a z wnętrza baru świat zewnętrzny wydawał się nierealny, jak za szybą w akwarium. Lysander nie patrzył na nikogo. Nie szukał kontaktu. Cała jego uwaga skupiona była na niczym – na pustce, którą zapełniało powolne picie. Od czasu do czasu przesuwał palcami po drewnianym blacie, jakby czegoś tam szukał – rytmu, wspomnienia, może jakiegoś konkretnego imienia, którego nie chciał wypowiedzieć. Krzesło obok niego pozostało puste. Jego płaszcz zsunął się z oparcia i dotykał niemal podłogi, nasiąknięty wilgocią. Cisza była gęsta. Spokojna, ale podszyta czymś nieokreślonym. Drzwi otworzyły się bez dźwięku. Nie trzasnęły, nie skrzypnęły – po prostu uchyliły się, jakby same uznały, że czas pozwolić komuś wejść. Do środka wpadł chłód, niosąc ze sobą zapach mokrego asfaltu i liści rozgniecionych przez deszcz. Powietrze w barze na moment zadrżało. Muzyka z radia nie urwała się, ale coś w jej rytmie się rozjechało – ułamek sekundy, którego nikt poza nim by nie wychwycił. Lysander spojrzał w stronę drzwi. Nie gwałtownie. Nie z zaskoczeniem. Jakby tylko dopełnił pewnego gestu, który zaczął się wiele minut wcześniej. Ona stała w progu. Postać zarysowana na tle światła ulicznej latarni. Płaszcz opięty ciasno, wilgotny od deszczu. Ciemne włosy przyklejone do szyi i ramion. Twarz nieruchoma – spokojna, ale daleka od obojętności. Jej wzrok przesunął się po barze, jakby szukała czegoś... albo kogoś. Ich spojrzenia spotkały się natychmiast. Nie gwałtownie. Nie dramatycznie. Po prostu – jakby ten moment musiał nastąpić i nie był ani niespodziewany, ani wyczekiwany. Po prostu konieczny.

    OdpowiedzUsuń
  14. Lysander pochylił się nad planszą, a w jego spojrzeniu błysnęło coś więcej niż tylko kalkulacja ruchu. Palec zawisł nad białym skoczkiem, a powietrze wokół nich zdawało się drżeć — ledwie wyczuwalna aura magii, którą tylko wprawne oko mogło dostrzec. Wokół figur uniósł się ledwie słyszalny szept zaklęcia ochronnego, chroniącego je przed niepożądanym dotykiem. Ruch Lysandra był precyzyjny — przesunął skoczka o dwa pola w prawo i jedno do przodu, jakby wyczuwając nie tylko pozycję na planszy, lecz także niewypowiedziane zamiary przeciwnika. Światło lampy nad ich głowami rozbiło się na drobinki, migocząc na powierzchni magicznych figur, czarodziejska gra o wiele bardziej złożona niż zwykłe szachy. Jego spojrzenie uniosło się ku Ayannie — w jej oczach tańczyły odbicia tej samej tajemnicy, którą znał i rozumiał. W jej obecności nawet cisza miała ciężar zaklęć, a każdy gest niósł znaczenie. Bar zdawał się pulsować subtelną energią — jakby cały lokal był areną dla ich potajemnej rozgrywki, gdzie nie tylko pionki i wieże miały znaczenie, ale także niewypowiedziane słowa i przeszłość, która wciąż krążyła między nimi. Lysander wciągnął powietrze, w którym mieszały się zapachy ziół, starych ksiąg i wilgoci, a potem spokojnie odłożył ruch.
    — Twój ruch — powiedział cicho, a jego głos niósł się w powietrzu jak inkantacja — zaproszenie do dalszej gry, do kolejnego aktu tego niemego, magicznego dialogu. Wokół nich czas zwolnił, a dźwięki baru zdawały się oddalać, znikając pod ciężarem niewypowiedzianych słów i zaklęć, które nie wymagały inkantacji. W powietrzu unosiła się magia, czysta, pierwotna, niewidoczna dla zwykłych oczu, lecz wyczuwalna niczym oddech żywiołu.
    — Wiesz… — powiedział cicho, z lekkim uśmiechem — Ta gra nigdy nie będzie tylko grą. Jego słowa zawisły między nimi, a bar na chwilę stał się areną, gdzie magia i wspomnienia splatały się w jedno. Nie spuszczał z niej wzroku, choć w środku narastało napięcie. W jego umyśle przewijały się obrazy dawnych walk, tajemnic, które dzielili, choć jeszcze nie wypowiedzianych. Czuł, że każde jej słowo niesie więcej niż mówi, a cisza między nimi wypełniona jest niewidzialnymi nićmi magii i historii. Lysander odsunął się lekko od planszy, jego wzrok nadal utkwił w figurach, jakby szukał w nich odpowiedzi na pytania, których nie mógł wypowiedzieć. Skinął lekko głową w stronę barmana, który natychmiast zareagował.
    — Kolejną whisky, tym razem podwójną — powiedział cicho, bez pośpiechu, jakby chciał, żeby czas zwolnił jeszcze bardziej. Jego palce nie przestały błądzić po blacie stołu, lekko stukając rytm niewypowiedzianej melodii. Kieliszek szybko pojawił się przed nim, a zapach dymnego bursztynu uniósł się w powietrzu. Lysander powoli uniósł szkło, zamknął oczy na moment i wziął łyk — gorzki, ale dodający siły. Odstawił kieliszek z cichym stuknięciem, znów spoglądając na Ayane.

    OdpowiedzUsuń
  15. Lysander uniósł lekko szklankę, obracając ją w palcach. Złocisty płyn zatańczył wewnątrz, łapiąc w sobie odbłysk lampy i jej spojrzenia. Przez krótką chwilę pozwolił sobie nic nie mówić, jakby słowa musiały najpierw przejść przez filtr czegoś starszego niż język – tej osobliwej więzi, która nie zaczęła się przy tej planszy, i z pewnością się tu nie skończy. Wziął łyk whisky. Alkohol był mocny, ostry, przeszywający – jak zaklęcie bez inkantacji, jak wspomnienie, które wciąż paliło na podniebieniu. Zostawił szklankę z cichym stukiem, nieco dalej od planszy, jakby próbował przesunąć granice tego, co osobiste i tego, co wspólne. Nie odrywał wzroku od jej ruchu. Wieża stanęła dokładnie tam, gdzie miała. Precyzyjnie. Spokojnie. Z pełną świadomością konsekwencji. Tak właśnie działała Ayana — nie narzucała, nie wymuszała. Wystarczyło, że była. Lysander przesunął dłonią po drewnianym blacie stołu. Ciepło jej herbaty wciąż unosiło się w powietrzu, mieszając się z dymnym aromatem jego whisky. Tak bardzo różni – i tak bardzo nie mogli się z tego stołu podnieść.
    — Nie grasz, żeby wygrać — powtórzył cicho, bardziej do siebie niż do niej. — A ja kiedyś grałem, bo myślałem, że tylko wygrywając coś znaczę. Spojrzał na nią z ukosa, uważnie. Powietrze wokół drgało od magii – jego własnej, zwartej, spiętej, twardej jak starożytne runy; i jej – płynącej, żywej, jak inkantacja wpleciona w oddech natury. Nie konkurowali. Po prostu istnieli obok siebie, a każda obecność mówiła za siebie więcej niż tysiąc słów. Lysander przesunął ręką nad planszą. Na moment jego dłoń rozjarzyła się bladoniebieskim światłem — aura rozpoznawcza, czysta, szkolna technika, którą rzadko wykorzystywał. Nie chodziło o efekt. Chodziło o klarowność. Magia zareagowała niemal natychmiast, a figury drgnęły lekko, jakby odetchnęły. Wybrał gońca. Poruszył nim w poprzek planszy, przecinając niewidzialną linię między ich stronami. Cichy stuk drewna o drewno był jedynym dźwiękiem w barze w tamtej chwili. Oparł łokcie na stole i przez moment patrzył tylko na nią.
    — Nie zawsze wiesz, dokąd zaprowadzi cię gra — powiedział spokojnie. — Ale niektóre szlaki zna się już po samym kroku, zanim się go wykona. Czuł, jak powietrze między nimi zmienia się z każdą sekundą. Nie było ciężkie, nie było duszne. Było nasycone. Obecnością. Historią. Magią, która nie potrzebowała różdżki, by działać. Znał takie momenty — z walk, z misji, z nocy, kiedy wszystko wydawało się zbyt ciche, a potem nagle zbyt głośne. Ale to było inne. Sięgnął po szkło, wziął łyk whisky. Ciepło spłynęło do gardła, ale nie dało otuchy. Nie tym razem.
    — Nie wiem, dokąd mnie ta gra zaprowadzi — powiedział cicho, bardziej do niej niż do siebie. — Ale chyba nie wracam tylko dla zwycięstwa. Potarł kciukiem srebrny pierścień na palcu. Stary, zniszczony. Nie nosił go dla ozdoby — Może po prostu chcę sprawdzić, czy da się jeszcze grać bez zbroi. Plansza czekała. Ona czekała. Uśmiechnął się, krzywo, bez goryczy. Jak ktoś, kto dobrze zna smak swoich błędów i przestał udawać, że to nie jego przepis. Znów spojrzał na planszę — Twój ruch. Spojrzał na Ayanę. Bez maski. Bez fałszu.

    OdpowiedzUsuń
  16. Lysander nie spojrzał od razu na planszę. Zamiast tego oparł łokcie o stół i przez kilka uderzeń serca po prostu patrzył na Ayanę. Nie jak na przeciwnika. Nie jak na przeszłość. Patrzył tak, jak patrzy się na coś, co wraca – niekoniecznie dlatego, że powinno, ale dlatego, że musi. Jego twarz, zawsze zbudowana z kątów prostych i zamkniętych gestów, zmiękła. Ten uśmiech, który zauważyła – nie był przypadkiem. Nie był też bezpieczny. W nim była szczelina. Pęknięcie w skorupie. Może właśnie po to wrócił. Pociągnął kolejny łyk whisky, już nie dla odwagi. Dla równowagi. Alkohol był ciepły, znajomy, ostry – zupełnie jak wspomnienia, które Ayana wyciągała z niego słowem.
    — Zapomniałem — przyznał cicho, tonem, jakiego nie używał od bardzo dawna. — Jak to jest… mówić i nie planować, czego nie powiedzieć. Jego dłoń zawisła nad planszą. Dotknął pionka, który Ayana wystawiła mu pod cios. Mógł go zdjąć. Zrobić dokładnie to, czego wymagała logika gry. Nie zrobił tego. Zamiast tego przestawił wieżę – jeden ruch, daleki od agresji, daleki od przewagi. To był gest odpowiedzi, nie konfrontacji. Odpowiedź człowieka, który nie chce wygrać – tylko być wysłuchanym.
    — Nie wiem jeszcze, czy umiem zdjąć zbroję. — Spojrzał jej prosto w oczy, bez wstydu. — Ale jeśli ktoś mógłby mi przypomnieć, jak się oddycha… to może właśnie ty. Przez chwilę nie było już baru. Nie było muzyki. Nie było nawet szachów. Tylko ona. I on. I miejsce, którego nie nazwali. W końcu uśmiechnął się raz jeszcze – nie szeroko, nie z lekkością, ale z czymś znacznie trudniejszym. Nadzieją. Przez jego ramię przemknęła delikatna iskra. Magia, ledwie uchwytna, ale wyraźna – nieodrecytowana, nieaktywna. Po prostu obecna. Jakby jego własna aura, zazwyczaj zgaszona, zareagowała na coś, co przypomniało jej, że nadal żyje. Że nadal jest. Odchylił się lekko na krześle i wypuścił powietrze przez nos. Cicho. Prawie z ulgą.
    — Przez większość życia myślałem, że bliskość to coś, co trzeba kontrolować — powiedział, nie patrząc na nią tym razem, tylko na powierzchnię stołu. — Jak zaklęcie zbyt silne, które może wymknąć się spod kontroli, jeśli tylko przestaniesz pilnować różdżki. Zawiesił się na moment, ale nie uciekł ze zdania. Dokończył — Ale może nie wszystko, co silne, musi być niebezpieczne. Przesunął palcem po krawędzi szklanego naczynia, jakby szukał w tym dotyku zakorzenienia, punktu odniesienia. Spojrzał na nią z ukosa. W jego oczach nie było już osłony. I nie było pustki. Było coś znacznie bardziej intymnego. Uznanie — Tamtej nocy, przy rytuale... — zaczął, głos niższy niż zwykle, z lekkim chropem zmęczenia — …zrobiłem to, co uważałem za konieczne. I może rzeczywiście wtedy tak było. Ale to nie znaczy, że nie żałuję. Nie poprosił o przebaczenie. Jeszcze nie. Może nigdy. Ale słowa wypowiedziane z Lysanderowych ust – tak spokojnie, tak miękko – miały ciężar obietnicy. Cisza znowu wypełniła przestrzeń między nimi. Nie pusta. Pełna wszystkiego, co zostało powiedziane i wszystkiego, co dopiero miało przyjść.
    — Twoja kolej, Ayano.

    OdpowiedzUsuń
  17. Lysander nie od razu uniósł wzrok. Słowa Ayany osiadły w nim głęboko, tak, jakby miały własną grawitację. Nie rozcinały powietrza, wnikały. Cicho, bez przymusu. I choć był człowiekiem przyzwyczajonym do analizowania, do rozkładania emocji na części aż przestaną przypominać cokolwiek prawdziwego, tym razem nie próbował. Nie chciał. Pozwolił, by jej głos, cichy i łagodny, rozbrzmiał w nim w całości. Bez oporu. Bez maski. Bez ucieczki. Zamrugał powoli, jakby dopiero teraz jego ciało nadążyło za tym, co serce zrozumiało chwilę wcześniej. Jego spojrzenie uniosło się na nią — uważne, ciche, prawdziwe. Nie był już tym mężczyzną z początku wieczoru. Tym, który wszedł do baru z myślą, że nic nie może się zmienić. Albo że nie powinno. Jej słowa... trafiły dokładnie tam, gdzie od dawna nikt nie dochodził. Do miejsc, o których istnieniu nawet on sam prawie zapomniał.
    — Czasem się zastanawiam — powiedział cicho — czy to możliwe, że człowiek nie tyle boi się bliskości… co tego, co ona o nim pokaże. Jakby dotyk drugiego mógł odsłonić nie to, co chcemy, ale właśnie to, co chowaliśmy najgłębiej. Zacisnął palce na szklance, nie z siłą, raczej z uwagą. Świadomie. Jakby chciał na chwilę zakotwiczyć się w czymś prostym, fizycznym. Whisky była chłodna, jakby przypomniała, że ciało nadal tu jest, choć duch dawno już gdzie indziej — I tak… oddech nie wraca od razu. — Skinął głową z lekkim, niemal niedowierzającym uśmiechem. — Ale twoje słowa to pierwszy, który poczułem od dawna. Nie grał. Nie manewrował. Niczego nie ukrywał. Pozwolił jej je przyjąć. Zawahał się tylko przez ułamek sekundy, a potem przesunął palce w stronę szachownicy. Nie po to, by wykonać natychmiastowy ruch, tylko żeby zbliżyć się, choćby symbolicznie, do tej niewidzialnej przestrzeni między nimi. Do mostu, który zbudował. Nie dotknął figur. Nie musiał. Już sam gest był odpowiedzią.
    — Pamiętasz... — zaczął nagle, nieco niższym tonem — …tamtą noc, kiedy złamałaś dla mnie zasad ochronnego kręgu, bo „serce czasem wie lepiej niż rytuał”? Spojrzał jej w oczy. Ciepło. Prawdziwie — Wtedy to zignorowałem. Teraz... jestem ci za to wdzięczny. Nawet jeśli nie zasłużyłem. Milczał chwilę, pozwalając tym słowom opaść spokojnie. Cicho. Bez ciężaru winy. Były, jak jej dotyk: nie pchały. Po prostu czekały. Lysander nie poruszył się od razu. Nie cofnął dłoni, choć mógł. Miał przecież całe życie wypracowanych odruchów, które pozwalały mu nie czuć. Ale nie teraz. Teraz — pozwolił. Ciepło jej skóry było ledwie dotykiem, ale poczuł je aż do szpiku. Nie jak zaklęcie. Jak coś starszego niż słowa. Starszego niż on sam, w tej wersji, którą nosił przez lata. Poczuł, że to nie był moment. To była decyzja. Jej — że wciąż tu jest. I jego — że przestaje udawać, że to wszystko nie znaczyło nic. Nie spojrzał na planszę. Była już tłem. Sceną, która w końcu mogła opaść. Zbyt długo chował się za ruchami, taktyką, chłodnym dystansem. Ale teraz... pierwszy raz od dawna, nie musiał wygrywać — Nigdy nie chodziło o grę — powiedział cicho, bardziej do niej niż do siebie. Głos miał niski, szorstki od wszystkich rzeczy, których nie potrafił wypowiedzieć wcześniej. — Chodziło o to, że nie umiałem inaczej. Że łatwiej było zbudować mur niż przyznać, że się czegoś boję. Spojrzał na ich dłonie, ledwie zetknięte. Żaden czarodziej nie powinien bać się dotyku. A jednak ten był najpotężniejszym, jakiego doświadczył od lat. Nie było w nim obrony. Była cisza. I zaufanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Ty nigdy nie chciałaś mnie złamać — dodał. To było odkrycie. Nie spóźnione — tylko wreszcie przyjęte. — A ja... cały czas walczyłem, jakby każda bliskość miała być końcem. A nie początkiem. Powietrze wokół zadrżało. Nie od zaklęcia. Od prawdy. Magia starej krwi rozpoznawała emocje zanim pojawiły się słowa. Jego aura zmiękła. Jakby wreszcie zrozumiała, że nie musi już niczego chronić. Wsunął palce między jej, powoli, spokojnie. Nie pewnie. Ale uczciwie — Jeśli jeszcze potrafisz widzieć mnie takim... nieokrytym — powiedział cicho, patrząc jej w oczy —to może jeszcze nie wszystko stracone. Milczał potem chwilę, ale nie był to ciężar. To była obecność. Po raz pierwszy prawdziwa. Bez maski. Bez osłon.

      Usuń
  18. Lysander przez długą chwilę nie mógł się poruszyć. Nie dlatego, że coś go powstrzymywało, ale dlatego, że wszystko wewnątrz niego — to, co ukryte głęboko, ciasno, w milczeniu i magii — próbowało właśnie odetchnąć. Uwolnić się. Przetrzeć oczy. Jej słowa osiadały w nim powoli, jak pył dawnych zaklęć, tych niepisanych — nie wypowiadanych różdżką, ale duszą. Każde zdanie pulsowało w nim, rezonowało jak dźwięk run zapisanych na starym pergaminie, które tylko nieliczni potrafili zrozumieć. Nie odwrócił wzroku. Patrzył na nią, aż wszystko inne straciło znaczenie. Szachownica. Zimna szklanka. Nawet ta przeszłość, którą przez lata dźwigał jak klątwę.
    — Może tak — odezwał się cicho, prawie niewyraźnie, jakby sam musiał usłyszeć własny głos, by uwierzyć, że jeszcze potrafi go użyć w tej tonacji. — Może to jest najtrudniejsze. Nie pozwolić sobie uciec… od tego, co prawdziwe. Od siebie. Przesunął kciukiem po jej dłoni. Nie odruchowo — świadomie. Jakby chciał jej powiedzieć: słyszę cię. Czuję to samo — Ja… przez tyle lat próbowałem być kimś, kogo nie da się złamać. Kimś, kto patrzy chłodno, bo to przecież daje władzę. Dystans. Kontrolę. Ale w tym wszystkim… zgubiłem coś. Może najważniejsze. Zamilkł na chwilę, ale jego spojrzenie nie uciekło. Tylko zmiękło. Nagle był mniej czarodziejem, a bardziej człowiekiem. Nie mniej potężnym, tylko bardziej obecnym — Ty nigdy się mnie nie bałaś. Nie mojej magii. Nie mojej ciszy. Nawet nie wtedy, gdy sam siebie nie chciałem już znać. Pochylił się odrobinę, nie naruszając delikatności chwili. To nie była bliskość wyrażona ruchem, tylko intencją. Pokazaniem, że zburzone mury mogą nie być końcem, a początkiem nowej architektury, tej opartej na zaufaniu.
    — Jeśli jeszcze jesteś gotowa… być obok — powiedział cicho, — to ja jestem gotów spróbować być sobą. Bez zbroi. Choćby tylko przez chwilę. Choćby tylko tutaj. Ujął jej dłoń pewniej, ale nie mocniej. Jakby chciał ją zakotwiczyć — nie wciągnąć, nie zatrzymać. Po prostu trzymać. Na teraz — Nie wiem, dokąd to prowadzi. Ale wiem, że jeśli mam gdziekolwiek dojść, to tylko wtedy, kiedy nie muszę już udawać, że potrafię iść sam. Lysander nie ruszał się. Nawet nie mrugnął, jakby czas, który przed chwilą odzyskał, był zbyt cenny, by nim nie trwać. Jego dłoń spoczywała wciąż na jej, i choć magia wokół znowu drżała — cicho, niemal nieuchwytnie — tym razem nie była to moc, którą próbował ujarzmić. To było coś innego. Jakby ona, subtelna i tkana z emocji, rozpoznała wreszcie przestrzeń, w której może się zatrzymać. Nie w szaleństwie pojedynku, nie w napięciu zaklęć — tylko w obecności. Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, pozwolił, by ta chwila go przeniknęła. Była dla niego trudna. Nie dlatego, że czuł w niej zagrożenie, właśnie dlatego, że nie czuł. Po raz pierwszy od tak dawna nie musiał przewidywać, nie musiał mierzyć dystansu ani oceniać, jak blisko można dopuścić kogoś, zanim stanie się to słabością.
    — Kiedyś wierzyłem, że trzeba być niewzruszonym, jeśli chce się przetrwać — powiedział cicho, z taką szczerością, jakby mówił to sam do siebie. — Że każda bliskość to otwarta furtka. Dla bólu. Dla zdrady. Dla utraty kontroli. Zamilkł, a w jego oczach pojawił się cień. Nie ten, który straszy, ale ten, który tylko przypomina, że było się gdzieś bardzo daleko od światła.

    OdpowiedzUsuń
  19. Lysander słuchał — nie tylko uszami, ale całym sobą. Każde słowo Ayany rozchodziło się po nim jak fala magii, tej starej, głębokiej, która nie potrzebuje zaklęć ani inkantacji, żeby coś przemienić. Nie odzywał się od razu, nie chciał burzyć tego, co właśnie spoczęło między nimi z taką uważnością. Z pokorą, którą zna tylko ten, kto upadł i podniósł się sam, ale teraz wie, że nie wszystko trzeba już robić samotnie. Jej głos zadrgał w nim długo po tym, jak umilkł. Trzymał dłoń w jej dłoni i nie potrzebował więcej niż tego dotyku, tej chwili, tej świadomości, że nie musi już grać. Nie przed nią.
    Powoli skinął głową, jakby potwierdzając wszystko, co powiedziała — i to, czego nie powiedziała.
    — Może się cofnę. Może zniknę, zamilknę, schowam się za tym, co jeszcze we mnie niewygojone — powiedział cicho — Ale nie dlatego, że chcę odejść. Tylko dlatego, że czasem strach jeszcze mówi głośniej niż odwaga. Wziął oddech, krótki i urwany, jakby chciał dodać sobie siły, by wypowiedzieć to, co dojrzewało w nim od miesięcy, a może lat — Widzisz mnie takiego, jakim jestem. I ja to czuję. Naprawdę. I jeśli to ma być tylko ten wieczór, niech będzie. Ale wiem już, że nie chcę więcej uciekać przed miejscem, w którym naprawdę jestem widziany. Spojrzał na nią głęboko, uważnie, bez tej lodowatej maski, która przez lata oddzielała go od ludzi. Jego spojrzenie było ciemne, jak tusz rozlany na starym pergaminie, ale w tej ciemności coś się tliło. Nie światło, jeszcze nie , ale jego obietnica.
    — Być może nie potrafię być domem. Jeszcze nie. Ale jeśli ty zostawisz w moim świecie ślad… to może z czasem nauczę się, jak ten dom zbudować od nowa. Bez murów. Z magii, którą pamięta ciało. I serce. Delikatnie, niemal nieśmiało, przesunął kciukiem po jej palcach, jakby potwierdzał, że rozumie, nie tylko słowa, ale wybór, który w nich zawarła — Nie chcę, żebyś zniknęła. Ale jeśli odejdziesz, zostaniesz we mnie. Już nie jako cień, nie jako rana. Jako coś prawdziwego. Coś, co przypomniało mi, kim jestem pod warstwami wszystkiego, co musiałem być, żeby przeżyć. Zamknął oczy na ułamek sekundy, pozwalając emocji wypłynąć spod powierzchni. I kiedy znów je otworzył, w jego spojrzeniu nie było już lęku. Było milczące przyzwolenie.
    — Nie proszę cię, żebyś wierzyła, że potrafię być lepszy. Ale jeśli jeszcze tu jesteś… to może uwierzę, że warto spróbować. Nie unosił głosu. Nie zbliżał się bardziej. Trwał tak cały, prawdziwy, odsłonięty. Gotowy, by albo zostać, albo ponieść w sobie światło tej chwili. Jak runę wyrytą w duszy. Jak zaklęcie, które nie wymaga już inkantacji, bo zostało wypowiedziane życiem. zuł w sobie coś, czego nie znał od dawna: spokój. Nie ten iluzoryczny, który przychodzi po ucieczce. Ale ten, który zostaje, kiedy przestajesz się chować. Jego dłoń, nadal spleciona z jej, nie drżała. I może to było właśnie najbardziej niezwykłe, że po wszystkim, po tych latach, po ranach i murach, jego ciało nie chciało już uciekać. Ciało pamiętało więcej niż rozum. I ono jako pierwsze zrozumiało, że to, co się tu wydarza, jest prawdziwe.
    — Kiedy cię słucham — zaczął cicho, głosem niższym, chropowatym jak stary pergamin, na którym pisano wiele razy, ale miejsce wciąż było święte — to nie czuję się osądzony. Ani wyciągany z cienia siłą. Ty po prostu tam stoisz. Blisko. I czekasz. Spojrzał na nią, nie z góry, nie przez filtr ironii, który przez lata chronił go przed rozczarowaniem. Spojrzał po prostu. Jak człowiek na człowieka. Jak dusza na duszę — Może właśnie tego najbardziej się bałem. Że ktoś będzie umiał ze mną wytrzymać, nawet kiedy nie jestem łatwy. Nawet kiedy milczę. Albo mówię za ostro. Albo wcale nie wiem, co powiedzieć. Zacisnął lekko palce na jej dłoni, jakby upewniał się, że naprawdę tam jest. I że on też naprawdę tu jest.

    OdpowiedzUsuń
  20. Lysander milczał. Ale nie była to już cisza obronna — nie była murem, ani nawet cieniem tego, kim był wcześniej. To była cisza skupiona, pełna, jakby każde słowo Ayany nie tylko się w nim osadzało, ale też rozświetlało miejsca, które dotąd znał jedynie przez mgłę. Kiedy wspomniała o ryzyku, o sercu, które nie boi się bólu, spojrzał na nią inaczej, nie tylko z podziwem, ale z uznaniem. Z tym rodzajem szacunku, który nie musi być wypowiedziany. Przełknął cicho ślinę, jakby każde kolejne słowo chciał wziąć do środka, zanim odpowie. Jego dłoń pozostała w jej, nie tyle z potrzeby trzymania, co z decyzji, by nie puszczać.
    — W takim razie... jestem głupcem, że próbowałem cię zapomnieć — powiedział wreszcie cicho, bardziej do niej niż do świata. — A może po prostu wtedy jeszcze nie umiałem cię zobaczyć. Nie tak naprawdę. Nie... jako całość. Z siłą. Z ranami. Z tym uśmiechem, który potrafi skruszyć nawet moje parszywe ostrogi. Pozwolił sobie na lekki uśmiech, nie figlarny jak dawniej, ale prawdziwy, delikatnie zmęczony, jakby ciężar wielu lat właśnie odrobinę zelżał. Kiedy wspomniała o jego dawnym charakterze, westchnął cicho, z wyraźnym rozbawieniem — Pamiętam. Byłaś jedyną osobą, która nie tylko znosiła moje fochy, ale jeszcze potrafiła mi dać w pysk — metaforycznie — zanim zdążyłem się całkiem zamknąć w sobie. To było... przerażające. I cholernie potrzebne. Spojrzał na nią dłużej. Na tę samą dziewczynę, która kiedyś rozumiała go bez słów, a teraz — rozumiała zbyt wiele. I nadal została. Bar w ich otoczeniu wyciszał się z każdą chwilą. Krzesła zawisły w powietrzu, barman nieśpiesznie pucował szkło, a noc zamykała się za ostatnim klientem jak rozdział, który nie musiał być już czytany. Lysander spojrzał na swoją pustą szklankę. Nie po to, by zamówić kolejną, ale by uznać, że dziś wieczór nie potrzebował już dodatkowej odwagi. Odwrócił głowę w jej stronę, wciąż trzymając jej dłoń, i przez ułamek sekundy nie był już dawnym Lysanderem — ani magiem, ani żołnierzem, ani tym, który znikał, zanim cokolwiek mogło się zacząć. Był po prostu mężczyzną, który może po raz pierwszy w życiu nie chciał już uciekać.
    — Chodźmy — powiedział cicho. Nie jako polecenie. Jako przyjęcie zaproszenia. Lysander się podniósł, a przynajmniej próbował. Krzesło zaskrzypiało, jego ciało zareagowało z opóźnieniem, jakby czas w nim płynął już inaczej. Kolana nie miały pewności, czy chcą współpracować, a równowaga była bardziej teorią niż praktyką. Złapał się krawędzi stołu. Nie z dumą, nie ze strachem. Po prostu z trzeźwym — ironia losu — uznaniem faktu, że jego ciało właśnie wypowiedziało posłuszeństwo. W jego oczach mignęła krótka irytacja, może nawet wstyd. Ale nie skomentował tego. Westchnął tylko ciężko, jakby musiał zawrzeć pokój z własną słabością.
    — Huh… No dobrze. Może... nieco mniej z gracją, niż planowałem — wymamrotał pod nosem z rezygnowaną nutą sarkazmu. Próbował puścić jej dłoń, ale nie zdążył. Nie żeby się potknął, bardziej jakby grawitacja sama przypomniała mu, że przez ostatnią godzinę ignorował jej prawa. Ayana złapała go zanim zdążył opaść ciężko na kant stołu. Jej ruch był szybki, ale spokojny, nie jako ratunek, raczej jako delikatna korekta toru lotu. Bez śmiechu, bez cienia wyższości. Lysander skrzywił się lekko, nie z bólu, tylko z niezręczności.
    — Tak... To nie jest dramatyczne wyjście, które planowałem. — Przechylił głowę w bok, próbując nadać ton żartu, ale nawet jego własne słowa zdawały się odbijać od rzeczywistości, która mówiła jasno: jesteś pijany, Lys. I to solidnie. Zamknął oczy na sekundę, zebrał się w sobie. Potem otworzył jedno. Spojrzał na Ayanę z pokorą. I z tą swoją charakterystyczną mieszanką dystansu i szczerości, która pojawiała się tylko wtedy, gdy naprawdę przestawał się bronić.
    — Nie jestem w stanie prowadzić tej opowieści dziś wieczorem. Ale... jeśli nadal chcesz iść, Ayano... poprowadź mnie. Przynajmniej przez próg. Oparł ciężar ciała nie na niej, lecz na obecności, którą dawała, jakby nie potrzebował fizycznego wsparcia, tylko czegoś, co pozwoli mu uwierzyć, że w ogóle jeszcze można się ruszyć.

    OdpowiedzUsuń
  21. Lysander zachichotał pod nosem – ten krótki, chropowaty dźwięk bardziej przypominał sapnięcie z ironicznym echem niż prawdziwy śmiech. Ale był prawdziwy. I miękki, jakby jego dusza choć na chwilę odważyła się rozluźnić.
    — Artystyczna chwiejność... — powtórzył z lekkim rozbawieniem, głos zmatowiały przez zmęczenie i alkohol. — Bardzo eleganckie określenie na „nie wiem, czy moje nogi jeszcze są moje”.

    Szli dalej, powoli. Ciało miał ciężkie, jakby każdy krok ważył więcej niż poprzedni, ale z Ayaną obok ten ciężar był mniej wstydliwy. Może nawet mniej jego. Jej dłoń w jego plecach nie popychała, nie prowadziła – była. Jak ciepło ognia w nocy, które nie narzuca kierunku, ale przypomina, że nie jest się samym w drodze. Kiedy wspomniała o Aldebaranie, podniósł głowę, z trudem skupiając wzrok. Mgła rozpraszała światło i myśli, ale gdzieś tam, w tym srebrzystym mleku nieba, dojrzał migotliwy punkt.
    — Nie znałem tej historii. — Jego głos był niski, miękki, już bez zbroi sarkazmu. — Ale dobrze, że on tam jest. Nawet jeśli tylko jedno oko patrzy w ciemność… czasem to wystarczy, żeby nie zgubić drogi. Zamilkł, pozwalając ciszy zająć przestrzeń między nimi. I tej ciszy – po raz pierwszy od wielu lat – się nie bał. Była nie tylko bezpieczna. Była wspólna. Zamek wyrósł z mgły jak wspomnienie: znajomy, potężny, cichy strażnik wszystkich ich wersji, tych młodszych, tych naiwnych, tych, które się zgubiły i wróciły. Lysander spojrzał na jego kontury jak na starych znajomych, których nie trzeba od razu witać, bo wiedzą, że wrócisz po swojemu. Kiedy Ayana rzuciła żart, skrzywił się lekko, nie z niechęci, raczej z wewnętrznego jęku świadomości, że jutro naprawdę nadejdzie.
    — Dyrektor i tak od zawsze miał mnie za potencjalne zagrożenie dyscyplinarne. — Próbował mówić poważnie, ale jego głos się rozluźnił. — Teraz przynajmniej będzie miał powód. „Czarodziej, ścięty jak stodoła, wraca o drugiej nad ranem z kobietą, która znała go zanim jeszcze nauczył się zamykać serce.” Brzmi jak ze starych ksiąg zakazanych romansów. Zatrzymał się na moment u stóp schodów prowadzących do bocznego wejścia. Spojrzał na nią. Naprawdę spojrzał, nie przez mgłę wspomnień, nie przez filtry dumy czy strachu. Po prostu: tu i teraz.
    — Dziękuję, Ayano. Że nie musiałem dziś iść sam. — Mówił cicho, ale bez wahania. W jego oczach było coś drżącego, ale nie kruchego. Raczej... rodzącego się. — Nie wiem, dokąd to zmierza. Ale jeśli ty tam będziesz… to może wreszcie nie muszę wszystkiego wiedzieć.I wtedy, niemal niezauważalnie, uśmiechnął się. Bez ironii. Bez defensywy. Po prostu: człowiek, który właśnie zrozumiał, że bliskość nie zawsze musi boleć, żeby była prawdziwa. Lysander zatrzymał się u progu, czując jej dłoń w swojej jak kotwicę, która trzymała go w świecie bardziej prawdziwym niż ten, który chwilę temu wirował mu przed oczami. Głowę miał ciężką, whisky szumiała mu jeszcze w żyłach, ale coś się przesunęło. Jak gdyby ciało nie nadążało jeszcze za tym, co dusza już dawno zaczęła rozpoznawać. Spojrzał na nią. Nie przez mgłę upojenia, ale przez coś czystszego. Jak przez szybę, na której wreszcie przestał osiadać lęk. Jego palce mocniej zacisnęły się na jej dłoni, nie ze strachu przed samotnością, ale jakby właśnie odnalazł coś, czego nie chciał znów wypuścić. Coś, co go nie ocenia, nie pogania, nie buduje oczekiwań. Odchylił się od futryny i uchylił drzwi. Pokój był ciemny, lecz ciepły. Kominek tlił się ledwo, dając miękką poświatę na grube zasłony i ciężkie książki porozrzucane po stole. Pachniało kurzem, pergaminem i alkoholem. Ale też — ciszą, która nie dusi. Lysander przeszedł kilka kroków w głąb, chwiejnie, ale nie samotnie. Zatrzymał się i odwrócił, jakby nagle poczuł, że musi to powiedzieć.
    — Jeśli zostaniesz… nie oczekuj ode mnie niczego mądrego. Ani prostego. — Zadrżał mu kącik ust. — Ale jeśli po prostu usiądziesz... jeśli po prostu będziesz… To może dziś pierwszy raz od bardzo dawna zasnę bez tarczy pod poduszką.W jego głosie nie było dramatyzmu. Tylko wyczerpanie i prawda. I w tym zmęczeniu, jakimś cudem, tliła się nadzieja.

    OdpowiedzUsuń
  22. Lysander nie otworzył oczu, kiedy poczuł jej pocałunek na czole. Nie musiał. Dotyk niósł w sobie coś bardziej prawdziwego niż światło, coś, co znał z opowieści, ale nigdy z doświadczenia. Obecność bez oczekiwań. Bliskość, która nie żądała słów ani czynów, tylko pozwalała istnieć, nawet w rozpadzie. Czuł, jak jej palce kreślą na jego skórze coś, co sięgało głębiej niż mięśnie i nerwy. Jakby znajdowała w nim mapę, nie tę, która prowadzi do zwycięstw, ale tę, na której zaznaczone są wszystkie ucieczki, wszystkie schronienia, wszystkie momenty, kiedy zabrakło sił, żeby być silnym. Jej dłoń w jego dłoni była kotwicą, ale nie tą, która trzyma w miejscu. Raczej tą, która przypomina, że dryf ma kierunek, jeśli ktoś obok nie pozwala ci się zgubić. W głowie miał szum, nie tyle od alkoholu, co od przesytu. Od nagłego, niemal bolesnego uświadomienia, że ktoś właśnie nie tylko widzi, ale rozumie. Że ten dotyk nie był reakcją na jego stan, ale decyzją — wolnym wyborem, by być tam, gdzie wszystko było rozedrgane i trudne. Oddech wyrównał się, lecz serce biło mu jakby zbyt blisko powierzchni. Każde uderzenie niosło coś więcej niż krew – wspomnienie jej szeptu, ciężar jej obecności, ciepło, które nie należało do ognia, a do niej.
    — Nie wiem… — wymruczał w końcu, głosem, w którym nadal brzmiało upicie, ale już nie zagubienie. — …czym zasłużyłem, żebyś tu była. Było to pytanie i nie było. Raczej wyznanie. I może jedyne, na jakie teraz go było stać. Odchylił głowę tylko odrobinę, tak by poczuć jej włosy na policzku, jej oddech przy skroni. Niewiele więcej. Ale w tym niewiele było wszystko.
    — Ale jeśli zostaniesz… nie chcę spać sam. Nie dzisiaj. — To nie była prośba o ciało, tylko o światło. O to, by ktoś został, gdy zbroja już dawno zdjęta, a noc jeszcze długo nie puści. Pozwolił sobie opaść głębiej, ciężej, ale nie w upadku. W spokoju. Jakby pierwszy raz od lat ktoś naprawdę go trzymał.
    — Dziękuję… że nie uciekłaś wtedy. Ani teraz. Tyle. Nic więcej. Lysrander przesunął się odrobinę bliżej, tak że jego ciało niemal całkowicie otuliło jej sylwetkę. Czuł, jak jej oddech unosi się i opada przy jego obojczyku, spokojny, miękki, jakby wtulała się nie tylko w niego, ale i w ciszę między słowami, której żadne z nich nie chciało teraz zakłócać. Jego palce, nadal zanurzone w jej włosach, zaczęły błądzić – powoli, świadomie – przeczesując pasma, splatając je leniwie między knykciami, by po chwili rozplątać i zacząć od nowa. Delikatność tego ruchu miała w sobie coś z modlitwy. Jakby każdy dotyk był aktem wdzięczności za to, że naprawdę tu była. Z nim. W tej chwili. Nachylił się, najpierw nieśmiało, zatrzymując usta tuż przy jej skroni. Pocałował ją tam miękko, potem niżej – przy uchu, gdzie jej skóra pachniała snem i ciepłem pościeli. Gdy poczuł, jak zadrżała pod jego wargami, uśmiechnął się cicho, prawie bezgłośnie, jakby pierwszy raz pozwalał sobie na odwagę tego, co czuł naprawdę.
    — Ayana… — wymówił jej imię z taką czułością, jakby niosło w sobie zaklęcie, które mógł wypowiadać tylko on. A potem pocałował ją. Już nie szeptem, nie nieśmiałością. Namiętnie. Jak ktoś, kto całe życie uczył się trzymać emocje na wodzy, a teraz – tylko przy niej – mógł pozwolić sobie na to, by puścić je wolno. Usta przywarły do jej ust z całą intensywnością pragnienia, które narastało w nim od lat – karmione wspomnieniami, żalem, ale przede wszystkim tym, co teraz: jej ciałem wtulonym w jego, jej dłonią, która objęła go bez lęku, jej obecnością, która była odpowiedzią na każdą z jego dawnych samotności.

    OdpowiedzUsuń

© Szablon stworzony przez LeChat dla Ilvermorny Castle · Technologia: blogger · Obowiązujący kanon na blogu: HP