Tsubaki SarumeDziecko grudniowe / Imię oznaczające kamelię - Japonia / Kyoto - Czysta krew - Rodzina z pokolenia na pokolenie zajmująca się uzdrawianiem oraz tańcem świątynnym - Osłabiona odporność fizyczna - Pukwudgie - Powtarzana V klasa, więc rocznikowo do tyłu - 12 i 3/4 cala, buk, włos z ogona jednorożca, bardzo giętka - Patronus: lis śnieżny niebieski. - Bogin: puste łóżko - W szkole towarzystwa dotrzymuje jej sowa płomykówka Shira, ale w domu czekają na nią dwa oswojone kruki - Eliksiry i transmutacja są na jej czarnej liście przedmiotów do nauczenia - z pozostałymi radzi sobie jako tako - dodatkowymi przedmiotami są: uzdrowicielstwo i wróżbiarstwo. - Dodatek
Dziecko grudniowe / Imię oznaczające kamelię - Japonia / Kyoto - Czysta krew - Rodzina z pokolenia na pokolenie zajmująca się uzdrawianiem oraz tańcem świątynnym - Osłabiona odporność fizyczna - Pukwudgie - Powtarzana V klasa, więc rocznikowo do tyłu - 12 i 3/4 cala, buk, włos z ogona jednorożca, bardzo giętka - Patronus: lis śnieżny niebieski. - Bogin: puste łóżko - W szkole towarzystwa dotrzymuje jej sowa płomykówka Shira, ale w domu czekają na nią dwa oswojone kruki - Eliksiry i transmutacja są na jej czarnej liście przedmiotów do nauczenia - z pozostałymi radzi sobie jako tako - dodatkowymi przedmiotami są: uzdrowicielstwo i wróżbiarstwo. - Dodatek
tysiące kwiatów
ale ta jedna róża
będzie dla ciebie
♦♦♦
Plac zabaw koło szkoły podstawowej.
Zadziałała instynktownie. Któreś z dzieci się przewróciło na betonowej ścieżce i mocno rozbiło kolano, tak że krew się polała. Jakby pod wpływem impulsu wyciągnęła rękę nad raną i ta... zniknęła. Jakby jej nigdy nie było.
Tsubaki nie do końca wiedziała co się stało i jak to zrobiła. Była niemniej zaskoczona co reszta rówieśników, ale takiej reakcji się nie spodziewała.
— Wynoś się! Nie chcemy cię tutaj!
— Ale dlaczego? Ja nic nie zrobiłam. Chcę się z Wami bawić — zaperzyła. — To jest plac dla wszystkich. — próbowała tłumaczyć po swojemu. Tyle, że była jedną na placu boju i nie za bardzo wiedziała, co powinna uczynić w tej sytuacji. Nikt się za nią nie wstawił.
— Wynocha, czarownico! — któreś ze starszych dzieci wzięło do ręki kamień i rzuciło w nią, boleśnie raniąc w czoło. Czuła spływający po skórze, wąski strumyczek krwi. Przytrzymała się czoła, rozmazując przy tym trochę krwi.
— Patrzcie! Znowu to zrobiła! — ktoś zauważył przerażony. — Potwór!
Sama była wstrząśnięta, nie mniej niż rówieśnicy, jednakże trudno było wytłumaczyć coś, czego sama nie rozumiała. Chcąc nie chcąc, nieszczęśliwa zabrała swoje rzeczy w powstałej ciszy i zabrała się do domu znajdującego się blisko świątyni, w której mieszkała rodzina, od pokoleń zajmująca się tym przybytkiem. Gdy przechodziła koło nich, wszyscy się odsuwali jakby miała ich czymś zarazić. Potem sprawę sprawnie uciszono, jednak żal pozostał. Jedyną przesłanką odnośnie tego incydentu był fakt, że w późniejszych latach został przekształcony w legendę miejską.
Ale to był dopiero początek.
Takie sytuacje powtarzały się wciąż i wciąż przez kolejne kilka lat. Przyzwyczajała się do samotności i ostracyzmu. Nic nie zapowiadało polepszenia, więc w pewnej chwili zachciało się jej to skończyć, przestać gonić za czymś co było nieosiągalne. Blizny jednak pozostały. Aby się odseparować, ukrywała się w najdalszych zakamarkach świątyni, albo zamiatała przed budynkiem z głową spuszczoną w dół jakby chciała zamienić się w element krajobrazu. Czasem zamykała się w czeluściach biblioteki przesiadując tam niekiedy całe dnie. Rodzina była zadowolona z jej udawanego zaangażowania i pracowitości, natomiast ona niekoniecznie się czuła w roli przyszłej głównej kapłanki świątynnej. Nie była przekonana czy to jej właściwe miejsce.
♦♦♦
Za oknem robiło się szaro. Noc powoli zastępowała dzień a ona czuwała przy łóżku schorowanej matki.
— Mamo? Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś, że jest tak z tobą źle? Dlaczego kryłaś przede mną coś w tak ważnego? Dlaczego!... — jak głupia robiła wyrzuty — Na łożu śmierci wyznajesz prawdę a co niby ja mam z nią zrobić?
Tych "dlaczego" było więcej. Jednak dawano też wybór, że zostania kimś innym niż przejęcie świątyni.
— Przepraszam córeczko...
— Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
Matka na chwilę zamilkła, by zebrać myśli.
— Od pokoleń się tym zajmujemy
Naburmuszyła się a matka milczała.
— Od pokoleń się tym zajmujemy
Naburmuszyła się a matka milczała.
— Więc to prawda? Ja naprawdę jestem wiedźmą? Te wszystkie opowieści nie były wyssane z palca?
Wpatrywała się w jej wymizerowaną twarz, nie mogąc wykrztusić tego słowa. Czy wypowiedzenie innych słów jest teraz właściwe? Trudne pytanie. Zamknęła oczy na chwilę, by to jakoś przetrawić.
— Córeczko...
— Córeczko...
Westchnęła ciężko. Nie umiała długo się gniewać.
— Hmmm ?
— Hmmm ?
— Kocham cię.
— Proszę mamo... musisz odpoczywać jak lekarz ci zalecił.
Uśmiechnęła się do niej z przymusu.
— Spotkamy się po drugiej stronie — wyszeptała przymykając powieki. — Zawsze umiałaś o siebie zadbać.
— Nie mów tak. Wyzdrowiejesz — powiedziała stanowczo, acz wiedziała, że chciała tylko siebie przekonać do tej myśli, iż z matką będzie dobrze i wyzdrowieje. — Wcale tak nie będzie — dodała już szeptem, gdy rodzicielka zasnęła.
— Dziękuję ci za wszystko mamusiu — wymamrotała coś podobnego do pożegnania. To była ich ostatnia noc. Następnego dnia zmarła nad ranem, pozostawiając pustkę w sercu. A chciała jeszcze tyle się jej zapytać.
Po tym nastąpił typowy rozgardiasz w przygotowaniu pogrzebu. Sama uroczystość była dosyć skromna i krótka. Przybyło niewiele osób, gdyż matka nie chciała wielkiego tłumu. Następne dni następowały jedne po drugim, zlewając się w jedno. Zabrała się do pracy, by myśli skierować gdzie indziej. Czas leciał. Tylko niekiedy łapała się na tym, że patrzyła na jej puste łóżko dłuższy czas.
Równocześnie w tym samym czasie otrzymała list z Mahoutokoro. Nie wiedziała, czy ma się z tego cieszyć czy płakać? Chciała zrezygnować ze szkoły, bo myślała, iż nastąpiła jakaś pomyłka. Że niby ona - czarownicą?, ale dziadek ją namówił, bo tam pojechała.
Jakoś sobie w niej radziła, oscylując między zadowalającym a powyżej oczekiwań, ale nie wkładała tam swego serca. Nie myślała na serio o karierze magicznej. Raczej był to dla niej dodatek, który poszerzał jej wiedzę z zakresu materiału, którego normalnie by raczej nie doświadczyła. Myślała, że to już koniec zmartwień, ale nie - w piątej klasie ciężko zachorowała i musiała przerwać naukę na czas leczenia - na bliżej nie sprecyzowaną chorobę. Podobno ktoś ją przeklął - takie chodziły pogłoski. Egzorcyzmy nie pomagały, raczej klątwą to nie było. Lekarze przebąkiwali, że była wycieńczona psychicznie i potrzebowała odpoczynku. W tamtym czasie była cieniem człowieka. Paradoksalnie, mimo wrodzonych zdolności w zakresie uzdrawiania, sama nie była w stanie się uleczyć. Próbowała, ale chyba za dużo rzeczy w krótkim czasie się nagromadziło i teraz zbierało swoje żniwo. Początkowo przebywała w japońskim szpitalu, ale gdy leczenie nie odnosiło żadnego skutku postanowiono, że przeniesie się do Ameryki. Może tamtejsza kuracja, no i co najważniejsze: zmiana środowiska, by pomogła.
Gdy zaczęło jej się polepszać, rodzina stwierdziła, że może już wracać do kraju, aby naukę dokończyła tam gdzie zaczęła, jednakże Ameryka wydawała się tak różnorodna kulturowo, że ubłagała rodzinę o pozostaniu na miejscu jeszcze przez jakiś czas. Mogła przy okazji podszkolić swój angielski, w którym sobie nie radziła. Nie mówiąc już do swej awersji do ludzi. Nowy kraj - nowe możliwości - próbowała siebie samą przekonać. Nie było sensu zamykać się w sobie jeszcze bardziej niż do tej pory. Na dobrą sprawę nie musiała kończyć edukacji, ale nie lubiła przerywać w połowie tego co zaczęła i po cicho wysłała listy do dyrektorów najbliższych szkół magii z prośbą o przyjęcie, opisując w nich zaistniałą sytuacje.
W listach były takie zdania jak: To, że nie chciała kończyć nauki w Japonii, to że wolałaby zostać na miejscu i tu powtarzać klasę, na której się zatrzymała i poznać nowy świat mimo jej odmienności kulturowej - tego typu informacjami określała swoją deklaracje kontynuowania nauki w Stanach. To czy się oswoi z codziennością czas pokaże, ale nie chciała za szybko wracać do domu. Świątynia pociągnie bez jej pomocy jeszcze długo a tak pozna kawałek świata i wtedy będzie wiedziała czy warto było poznać oba światy. A w zasadzie to nawet i trzy: normalną, świątynną i tą magiczną.
Do której należała?
----------
Cześć!. Nie wiem, co mi z niej wyszło-ale o oto jest sobie Tsubaki. KP nigdy mi dobrze nie wychodziły - zatem cudem nie jest ten twór powyżej ;/
Zapraszamy do wąteczków i powiazań wszelakiej maści.
💬las.jest.moim.domem@gmail.com
Ależ klimatyczna duszyczka z tej Tsubaki, bardzo lubię tę mieszankę delikatności i wewnętrznego ciężaru postaci. I właśnie to ją łączy z Charlesem, oboje są jak osobne światy, które trudno zrozumieć z zewnątrz.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że bardzo jestem ciekawa, co by wyszło z połączenia tej dwójki. Życzę Ci mnóstwa weny, bo widać, że Tsubaki ma jeszcze mnóstwo historii do opowiedzenia.
Charlie Thornewell
No pięknie. Delikatna, zamyślona, tajemnicza... aż chce się ją zostawić w spokoju i niech medytuje w świetle księżyca. Tylko że ja nie umiem zostawić w spokoju takich jak ona. Mam dwie postacie: Victora, wiecznego buntownika na miotle, oraz Caiden, królową manipulacji z ironicznym uśmiechem. Może trochę przewrócimy jej świat do góry nogami, żeby poczuła, że nie jest zupełnie sama?
OdpowiedzUsuńPs. Uważaj, bo ją sobie przygarnę fabularnie i nie oddam.
Caiden Everton i Victorius Calenbach
Ja już pisałam, że bardzo podoba mi się jej kreacja pod względem przyziemności i tego, że nie widać w niej krzty wyidealizowania. Dzięki temu ma się wrażenie, że to postać z krwi i kości, która wniesie w dom Pukwudgie swoją troskę, empatię i zagraniczny sznyt. Niech udowodni innym uczniom, że Pukwudgie to też ciekawe ludki (bo na ten moment mamy ich na blogu najmniej). Życzę udanych wątków i witamy panienkę z obczyzny!
OdpowiedzUsuńRowan
Na szybko mam dwie wersję:
OdpowiedzUsuńVictor wpada w tarapaty, łamiąc regulamin (bo jak inaczej?), a nauczycielka łapie go na gorącym uczynku. W obronie własnej, wskazuje na Tsubaki, bo była świadkiem i teraz ona może go wydać albo zaryzykować, ale bez możliwości odwrotu, a chłopak w podziękowaniu wyciągnie ją gwałtownie z samotności, z wielkim hukiem i nawet przy wybuchach fajerwerków, bo u niego wszystko jest na pełnej petardzie. Victorius ma dobre intencje, pewnie będzie chciał pokazać jej, że życie może być bardziej kolorowe i mniej samotne. Kto wie, może przy nim poczuje się bardziej częścią tego magicznego świata a nie tylko cichą obserwatorką.
A Caiden pewnie poprosiłaby Tsubaki o drobną przysługę, takie niewinne kłamstewko w słusznej sprawie. Bo mój rudzielec to mistrz obserwacji i na pewno nie przepuści okazji, żeby przetestować, gdzie u Tsubaki są granice. Taka trochę prowokatorka z dobrym sercem, która może wyciągnąć ją z cienia na swój nieco przewrotny sposób. Daj znać co myślisz, bo możemy kombinować dalej.
Caiden&Victorius
Dzięki za pomysł, ale niestety myśl o tym, że Tsubaki go olała, raczej odpada, bo Charlie to introwertyk, nie ugania się za dziewczynami, a i one raczej nie zwracają na niego uwagi, więc takie olewanie nie miałoby sensu. Do tego ma już swój obiekt obsesji, więc miejsca na „ignorowanie” nie ma ;)
OdpowiedzUsuńAle bardzo podoba mi się ten pomysł z zaklęciem i tym, że dziewczyna mu pomogła, a potem zniknęła jak cień, można iść tym tropem, bo takie zniknięcie doda jej tajemniczości i rozbudzi nieco jego ciekawość.
Charlie Thornewell
To nie był dobry dzień dla Everarda Harkawaya. Kiedy wyszedł ze skrzydła medycznego, z twarzą jak wykuta z kamienia i ramieniem owiniętym w bandaż, wyglądał jak ktoś, kto właśnie usłyszał wyrok. I w pewnym sensie – usłyszał. Zakaz gry. Kontuzja wykluczająca go z najbliższego meczu. Mecz, który miał prowadzić. Mecz, który miał wygrać. Decyzja uzdrowiciela brzmiała jak policzek. „Przeciążenie więzadeł. Trzy dni bez lotu.” Trzy dni? Trzy dni, kiedy jego drużyna będzie walczyć bez niego. Kiedy będzie bez dowódcy. Bez planu. Bez głosu, który wygrywa mecze jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Gniew buzował w nim jak zaklęcie bez kontroli. Kroki miał szybkie, precyzyjne, ale podszyte frustracją – jakby każde uderzenie buta o posadzkę miało coś udowodnić. Zazwyczaj poruszał się z opanowaniem godnym arystokraty, teraz wyglądał jak ktoś, kto był o krok od rzucenia czymś ciężkim w ścianę. I wtedy na nią wpadł. Zakręt, którego nie przewidział. Dziewczyna, której nie znał. Może nowa, może po prostu nieistotna – w tej chwili była tylko przeszkodą. Zderzenie było szybkie, książki rozsypały się po podłodze, a ona cofnęła się z zaskoczeniem.
OdpowiedzUsuń– Uważaj, do diabła! – warknął, nie kryjąc wściekłości. – Może jakbyś patrzyła, gdzie idziesz, nie skończyłabyś pod nogami kogoś, kto właśnie stracił cholerny mecz!
Nie czekał na odpowiedź. W jego oczach nie było miejsca na przeprosiny – tylko zawód, ból i wściekłość, którą musiał na kimś wyładować. A ona po prostu znalazła się nie w tym miejscu, nie w tym czasie. Zacisnął zęby. Miał ochotę coś powiedzieć. Wyrzucić z siebie całą frustrację, całą złość, która buzowała w nim jak eliksir gotowy do eksplozji. Ale coś go powstrzymało. Może ten dziwny spokój, który od niej bił. Może fakt, że przez ułamek sekundy poczuł się, jakby to on był oceniany – nie odwrotnie. Nie spojrzał nawet, na kogo wpadł. Nie obchodziło go to. Nie dziś. Nie teraz. Po prostu ruszył dalej – gwałtownie, jakby sam grunt pod stopami był mu przeciwny. Płaszcz zawisł za nim ciężko, sztywny od napięcia w ramionach. Nie odwrócił się. Nie zwolnił. Potrzebował czegoś – przestrzeni, ciszy, może nawet bólu – czegokolwiek, co pozwoliłoby mu na chwilę zapomnieć, że właśnie odebrano mu najważniejsze narzędzie dowodzenia: grę. Zatrzymał się kilka kroków dalej. Przekleństwo zawisło mu na języku, ale połknął je, zaciskając szczękę do bólu. Przez ułamek sekundy rozważał, żeby po prostu iść dalej, zignorować wszystko – książki na podłodze, to zderzenie, ten cholerny przypadek, który idealnie wpisał się w dzień pełen strat. Ale coś w nim pękło. Nie cierpiał przypadków. Nie cierpiał chaosu. Odwrócił się gwałtownie, bark pulsował w rytmie złości. Spojrzał w dół, na postać przed nim – nie wnikając w szczegóły, nie chcąc ich zapamiętać.
– Może patrz, gdzie idziesz – rzucił ostrym tonem. – Nie każdy ma czas i ochotę zbierać czyjeś notatki z podłogi.
W głosie nie było krzyku. Był chłód. Precyzja. Ta sama, którą stosował na boisku, tylko teraz podszyta frustracją i czymś jeszcze – zawodem – Nie teraz – dodał, bardziej do siebie niż do niej. – Po prostu… nie teraz. Odetchnął płytko. Tylko tyle. Tyle wystarczyło. Już czuł, jak złość się cofa, nie dlatego, że minęła, ale dlatego, że musiała się ukryć. Tak jak wszystko inne. Tak jak zawsze.
Wściekły Edek
Stanął naprzeciwko niej, nie patrząc bezpośrednio w oczy – bardziej gdzieś ponad jej ramieniem, jakby wszystko w nim krzyczało, by nie dopuścić tej chwili zbyt blisko do siebie.– Świetnie – powiedział, bardziej do ściany niż do niej. – Nawet wieczorny spacer nie może się odbyć bez tego, że coś się sypie - schylił się, sięgając po pergamin, który był najbliżej. Jego palce zatrzymały się na arkuszu pełnym miękkich linii. Rysunek. Scena z życia. Intymna. Dobrze narysowana. Zbyt dobra, by to był tylko przypadek. Zmarszczył brwi i nie pytając, oddał go bez słowa, jakby go parzył. Nie chciał pytań. I nie chciał, by ktoś próbował zrozumieć. Jej słowa – ciche, niepewne, z obcym akcentem, uderzyły go jak zimny prysznic. Nie była winna. A jednak przeprosiła. Jakby próbowała wziąć na siebie więcej, niż powinna. Zamrugał. Chciał coś odpowiedzieć, ale nic nie przyszło. Zamiast tego tylko jedno, surowe zdanie:
OdpowiedzUsuń– Nie jestem z tych, co krzyczą bez powodu – choć doskonale wiedział, że dziś powód miał. I że ona nie miała z tym nic wspólnego. Nie odeszła. To go zaskoczyło bardziej niż jej słowa. Nie uciekła, nie zniknęła w pierwszym korytarzu, jak robiło to tylu innych, kiedy zderzali się z jego złością. Po prostu została. Milcząca. Skupiona na zbieraniu notatek. Jakby jego obecność nic nie znaczyła. Jakby nie robiło na niej wrażenia, że właśnie wylał na nią całą swoją frustrację. Everard stał w miejscu. Napięcie nie zniknęło, ale nie było już w nim furii. Został cień – gęsty, lepki dyskomfort, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy coś wymykało się spod kontroli. Patrzył na nią. Na porządek, który próbowała przywrócić – nie w pośpiechu, nie ze strachu, ale z uporem. Ruchy miała dokładne, celowe. Notatki zapisane dwoma językami. Wśród nich rysunki. Osobiste, zbyt szczere, by były stworzone dla ocen. Wciągnął powietrze nosem i przesunął dłonią po karku, jakby chciał coś z siebie zetrzeć, napięcie, głupotę, może żal.
– Nie powinienem był... – urwał, nie kończąc zdania. To wystarczyło. Nienawidził mówić o rzeczach oczywistych. Po chwili jednak dodał, ciszej – Uzdrowiciel zabronił mi grać przez trzy dni. A mecz jest za dwa… – w jego głosie nie było tłumaczenia. To nie była próba usprawiedliwienia się. Raczej fakt. Goły, nagi fakt, który zawisł między nimi jak echo niechcianego wybuchu. Wyprostował się. Jakby właśnie przypomniał sobie, kim jest. Jakby wewnętrzny głos, ten sam, który uczył go nosić nazwisko jak zbroję, warknął mu w ucho, że dość tej słabości. Nie tutaj. Nie teraz.
– Ale to nie ma znaczenia – dodał chłodno, z tonem przywracającego porządek dowódcy. – Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę – brzmiało to jak zamknięcie rozmowy, choć żadnej rozmowy tak naprawdę nie było. Ostatni raz zerknął na notatki, potem na nią – krótkie, ostrożne spojrzenie i zamilkł. Stał jeszcze chwilę, jakby walczył sam ze sobą. A potem po prostu… został. Nie po to, by rozmawiać. Po to, by nie uciekać. Nawet jeśli wszystko w nim mówiło, że powinien.
Ed.
Czytając kartę Tsubaki miałam ochotę ją przytulić. Wiele przeżyła jak na tak młody wiek, a mimo wszystko wyczuwam w niej nieskażoną traumą delikatność i ogromną empatię. Nie jestem zdziwiona, że trafiła do Pukwudgie, którego największym atutem jest serce ^^
OdpowiedzUsuńNa ten moment nie mam pomysłu, jak mogłybyśmy nasze postaci połączyć, aczkolwiek w razie chęci zapraszam na burzę mózgów — coś z pewnością uda nam się wymyślić :)
Życzę samych porywających wątków i dobrej zabawy!
Genevieve
Udało mi się pomyśleć nad rozwinięciem relacji naszych postaci i choć ja odautorsko z chęcią bym ją tuliła, Genevieve z drugiej strony niekoniecznie xD Widzę to tak:
OdpowiedzUsuńDziewczyny jak najbardziej mogły poznać się całkowicie przypadkowo (chętnie wplotłabym w nasz wątek nieco japońskiej kultury, jak wspomniałaś o tańcu ludowym), aczkolwiek Genevieve miałaby jakiś bliżej nieokreślony cel, do którego chciałaby wykorzystać Tsubaki, jednakże przy zachowaniu wszelkich kurtuazji i otwartości. Kiedy uzyska wszystko czego potrzebowała nie będzie bezpośrednio kontynuowała znajomości, aczkolwiek urocza Tsubaki będzie szukała z Gen kontaktu. Z początku ćwierćwila będzie nieco zirytowana "ogonem", jednakże po wielu próbach jej podejścia zacznie zauważać w sobie pewną słabość do jej dobroci i pomimo częstej irytacji jej zachowaniem nie będzie umiała wyobrazić sobie momentu, w której nie byłoby Tsubaki w otoczeniu Gen.
Daj znać co myślisz o takim scenariuszu :)
Genevieve
W kwestii "wykorzystania" bardziej miałam na myśli coś całkowicie nieinwazyjnego typu złagodzenie swojego wizerunku przed ciętym nauczycielem bądź utwierdzenie w przekonaniu do swojej dobroci rówieśnika zauważającego perfidność w zachowaniu Gen. To "wykorzystanie" będzie miało niezauważalny gołym okiem charakter, natomiast wpływający na pozytywny odbiór postaci Gen przez Tsubaki.
OdpowiedzUsuńJak to się mówi: "ekstrawertyk adoptuje introwertyka" — taki miałam zamysł na tę relację :)
Gen
W zasadzie tożsamość nauczyciela nie ma większego znaczenia, raczej traktowałam go jako postać niezależną, niezbędna do rozwinięcia wątku ^^
OdpowiedzUsuńMiałabyś ochotę rozpocząć? :)
Gen
Victorius nie zamierzał wysadzać drzwi.
OdpowiedzUsuńNie tego konkretnego dnia i nie tych drzwi. I zdecydowanie nie w takim stylu.
On po prostu szukał miotły.
Nie byle jakiej, bo Darrena
Imię czysto przypadkowe, bez żadny konotacji. Absolutnie nie było to imię chłopaka, któremu przez przypadek powiedział słowo lub dwa za dużo w łazience na trzecim piętrze. Przypadkowy zbieg fonetycznych okoliczności.
I choć miał trzy inne miotły (piękne, piekielnie szybkie i bardziej zaawansowane technicznie) to żadna nie miała duszy Darrena. Tamte to były maszyny. Darren był partnerem. Wspólnikiem. Czasem trochę zazdrosnym. I zaginął bez słowa.
Wiedział, że zostawił go gdzieś w szkole. Prawdopodobnie. Może. Na dziewięćdziesiąt procent. Właściwie to położył go w schowku. Przynajmniej był tego pewien wczoraj, zanim wypił ten bardzo podejrzany eliksir koncentracji. Problem w tym, że schowek, który wybrał, miał złą reputację. Oficjalnie zmagazynowany, nieoficjalnie zaklęty, zapieczętowany, zapomniany. Jakby istniał tylko po to, by nikt nigdy nie wszedł tam z głupim pomysłem. A Victorius? Miał więcej głupich pomysłów niż większość ludzi ma skarpetek.
Zamek się nie otworzył, więc użył różdżki. Delikatnie, z pewną gracją.
Eksplozja nastąpiła z zaskoczeniem i siłą godną głodnego trolla. Drzwi wyleciały z zawiasów, uderzając o przeciwległą ścianę z takim hukiem, że ściany jęknęły. A potem zaczęło się zsypywać. Dosłownie. Z wnętrza schowka wytoczyła się fala przedmiotów. Stare kufry, połamane różdżki, kolekcja zardzewiałych tiar, zaczarowany parasol, który szeptał obraźliwe rzeczy w łacinie, i cała armia zakurzonych rzeczy, które wyglądały jakby miały własne paszporty do innego wymiaru.
Victorius leżał pod zwałami tego wszystkiego, z pustym wzrokiem i resztką godności zmiętą przez worek starych rodowych herbów.
I właśnie wtedy pojawiła się ona.
Zupełnie przypadkiem i niespiesznie. Dziewczyna z czarnymi włosami, chłodnym spojrzeniem i aurą kogoś, kto potrafi znaleźć drogę nawet w magicznym labiryncie. Tsubaki. Niespecjalnie znana, niespecjalnie rozgadana, ale na pewno nie przygotowana na to, że ktoś spróbował wysadzić szkołę w biały dzień.
Victorius uniósł głowę, poklepał się po czole i wciągnął głęboko powietrze.
– Zgubiłem miotłę – oznajmił, jakby to tłumaczyło wszystko.
Z jednej strony wyglądał jak chaos w ludzkiej postaci. Z drugiej w jego oczach czaiła się autentyczna rozpacz.
Zanim zdążyła się wycofać, jeszcze choćby słowem zaznaczyć, że nie miała czasu na to szaleństwo...
– Ej, poczekaj! – rzucił Victorius, już na nogach, już przy niej, już z błyskiem w oku. – Pomożesz mi?
Victorius nie planował jej w to wciągać.
Nie myślał o tym, że wejdzie do schowka, wysadzi drzwi, wywoła burzę zagrzebanych artefaktów i że zupełnie przypadkiem napatoczy się dziewczyna, która wygląda jakby przyszła po coś konkretnego, a nie do udziału w cudzym emocjonalnym krachu, ale nie miał czasu, bo jutro był mecz nie tylko o punkty i dumę domu, ale o honor i godność lotu. Nie ukrywajmy, o to, żeby upokorzyć Everarda na oczach całej szkoły również.
Victorius musiał odnaleźć swoją miotłę. Musiał polecieć tak, jak tylko z nią potrafił. Na granicy ryzyka i rozkosznego szaleństwa. Z każdym skrętem, który mówił patrzcie i płaczcie.
Więc kiedy Tsubaki się napatoczyła, nie mógł sobie pozwolić na grzeczność. Po prostu ją wciągnął, zostawiając skrupuły gdzieś pod zwałami rupieci. Bo teraz liczyło się jedno: znaleźć Darrena, zanim świt rozświetli murawę i ktoś inny zdąży unieść się w powietrze wyżej niż on.
Victorius
Skinął głową krótko, bez słowa. W jego oczach było coś więcej niż ból – coś, czego nie sposób było powiedzieć na głos bez drżenia w głosie albo rozdarcia w duszy. Może i nie znała go dobrze, ale czuła to – i to wystarczało. Został na miejscu jeszcze chwilę po jej odejściu. Nie ufał ludziom, którzy łatwo mówili, że rozumieją. A jednak... nie mógł tego tak nazwać w jej przypadku. U niej nie było pustych zapewnień. Była obecność. Prosta. Cicha. Nie zbliżyła się bardziej, niż powinna. Kim ona w ogóle była? Nie znał jej. Widział wcześniej, przelotnie – raz czy dwa na korytarzu, może na dziedzińcu. Z tym spojrzeniem, które nie szukało niczyjej uwagi, a mimo to przyciągało. „Przy pergoli ze studnią… za godzinę” – powtórzył w myślach, jakby musiał się upewnić, że dobrze zrozumiał. Zerknął w niebo. Było jeszcze wcześnie. Czasu wystarczy – na razie. Zerknął na dłonie, nadal lekko drżały. Wziął głęboki oddech i przetarł twarz, jakby chciał zmyć z niej zmęczenie i ciężar ostatnich godzin. Uzdrawianie, to słowo wciąż brzmiało gdzieś z tyłu jego głowy. Ale nie teraz. Nie tutaj. Odwrócił się w stronę ścieżki prowadzącej z powrotem do dormitorium. Musiał się przygotować, nie tylko fizycznie. Również psychicznie. A może przede wszystkim.
OdpowiedzUsuńO umówionej porze zjawił się pod pergolą. Nie spóźnił się – wręcz przeciwnie. Przyszedł chwilę wcześniej. Czas wykorzystał na krótki spacer wokół ogrodu, pozwalając, by zapach lawendy i mięty nieco go wyciszył. Słońce przesączało się przez pnącza nad głową, tworząc na ziemi nieregularne wzory światła i cienia. I znowu to uczucie – jakby wszystko na chwilę zwolniło. Jakby był zawieszony między czymś, co było, a czymś, co dopiero ma nadejść. Gdy wreszcie zbliżył się do studni, zobaczył ją już tam – siedziała po turecku na płaskim kamieniu, z zamkniętymi oczami. Spokojna. Niewzruszona. Jakby ten kawałek świata należał tylko do niej. Nie odezwał się od razu. Nie chciał burzyć jej skupienia. Zamiast tego usiadł nieopodal i również zamknął oczy. Wziął wdech. I czekał.
– Wiesz, ja… nie jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś chce pomóc. Bez zadawania pytań. Bez wyciągania czegoś w zamian. Zawsze musiałem sam. Sam się pozbierać, sam się posklejać. A jak już się wywracałem, to przynajmniej w ciszy, żeby nikt nie słyszał – przerwał milczenie po chwili, nadal nie otwierając oczu i wsłuchując się w ich nierówne oddechy.
E.H.
Stał przez dłuższą chwilę w milczeniu, nie ruszając się nawet wtedy, gdy uniosła na niego wzrok. Nie znał jej. Ani imienia, ani historii. Przypadkowe spotkanie — może nie do końca przypadkowe, bo słyszał wcześniej strzępy plotek o „tej Azjatce”, która wolała świętą wodę od eliksirów, a zapałki od różdżki. Brzmiało jak bajka dla naiwnych albo wygodna legenda dla tych, którzy nie chcieli płacić alchemikom. Ale był tutaj. To wystarczyło za pierwszy krok, choć sam nie był pewien, dlaczego go zrobił. Jej słowa… nie prowokowały, nie oskarżały. Po prostu spadały — miękko, pewnie, jakby wiedziała więcej, niż powinna. Albo jakby nic nie wiedziała i właśnie to pozwalało jej mówić tak spokojnie. Słuchał bez przerywania, z twarzą jak wyciosaną z kamienia, tylko raz unosząc nieznacznie brew przy wzmiance o igłach. To nie był lęk, raczej sceptycyzm.
OdpowiedzUsuń— A jeśli jestem tu tylko po to, żeby udowodnić sobie, że to nie zadziała? — zapytał w końcu, cicho, ale nie łagodnie. Brzmiał obojętnie. Jak ktoś, kto nie pierwszy raz siada naprzeciw obcej osoby i odlicza minuty, aż znów zostanie sam. Ale w jego głosie dało się wyczuć coś jeszcze, zmęczenie. Nie fizyczne, nie po meczu. To był ten rodzaj ciężaru, który nie znika, kiedy kończy się trening. Nie protestował przy instrukcji. Przemył stopy, jak kazała. Bez oporu, bez komentarza, jak żołnierz wykonujący rozkaz. Usiadł na ławce, poprawił rękawy bluzy z logiem drużyny, nie spuszczając z niej wzroku. Zauważył każdy ruch — zbyt precyzyjny, by był improwizacją. To go zaskoczyło. Spodziewał się egzaltowanej szarlatanki, a zobaczył… metodyczność. Uwagę. Szacunek wobec czegoś, co wykraczało poza szkolne zaklęcia i katalogowane rytuały.
Zamrugał, kiedy usłyszał słowo „rehabilitacja”.
— Nie powiedziałem, że czegoś potrzebuję. — Odpowiedź była sucha. Automatyczna.
Ale już się nie ruszył. Nie wstał. Nie uciekł. Patrzył, jak wypowiada formuły. Jak kłania się czemuś, czego nie rozumiał. Nie drwił. Nie oceniał. Zamiast tego po prostu siedział. I po raz pierwszy od dawna… nie próbował kontrolować sytuacji. To nie było zaufanie. Ale może pierwszy cień ciekawości. I to było niebezpiecznie blisko nadziei.
E.H.
Noce od zawsze otulały ją ciemnym płaszczem okalanym gwieździstą ciszą. Odznaka prefekta stała się niematerialnym dobrem pozwalającym na swobodne rozplątywanie wielopoziomowych myśli, szczególnie tych nieprzyjemnie skotłowanych. Odetchnęła z ulgą czując rześkie powietrze zbliżającej się nocy wkradające się niepostrzeżenie do płuc. Dzień był niezwykle problematyczny, głównie przez wzgląd na jednego z nauczycieli, który zaczął prześlizgiwać się niczym zakamuflowany wąż za pięknie przedstawioną przez nią otoczkę poprawnej uczennicy. Zagryzła wargę na samą myśl o swoim niedopatrzeniu próbując wykombinować sposób na zgrabne wyprostowanie krzywizny — malując tło, nie wychylając się zbyt ostentacyjnie, by naturalność w jej kolejnych ruchach stała się nierozerwalną stałą.
OdpowiedzUsuńOgrody Ilvermorny od pierwszego roku były jej ulubionym miejscem na spędzanie czasu, szczególnie te samotne spacery wśród własnego towarzystwa sprawiały ogromną przyjemność duchową. Zmarszczyła brwi słysząc oryginalne dźwięki dochodzące zza wysokiego krzewu. Przystanęła na moment próbując znaleźć w głowie odpowiedni instrument, który mógłby wydawać podobną melodię, jednak nie pasował jej do niczego, co przyszło jej w życiu słuchać. Zerknęła niepostrzeżenie zza krzewu po czym momentalnie się cofnęła zauważając dziewczynę japońskiego pochodzenia, której nie udało jej się do tego momentu wcześniej spotkać. Nagle zmartwienia związane z chęcią ocieplenia własnego wizerunku stały się rozwiązalne, a przynajmniej możliwe do zrealizowania.
Wyszła pewnym krokiem stając nieopodal nowej uczennicy i założyła dłonie na ramionach przybierając rolę prefekta.
— Nie są Ci znane przepisy szkoły? —spytała bezceremonialnie podchodząc bliżej chcąc złapać kontakt wzrokowy. — Cisza nocna zaczęła się już pół godziny temu, co tutaj robisz?
Genevieve
Everard zmierzył ją chłodnym spojrzeniem, nie ukrywając lekkiego zmęczenia.
OdpowiedzUsuń— Nie, na mecz się nie wybiorę, ale to nie magia ma tu głos — odpowiedział sucho, z lekkim cieniem irytacji w głosie — Leczenie to jedno, a rzeczywistość drugie. Możesz rzucać zaklęcia do woli, ale jeśli ciało nie nadąża, to... cóż, efekt jest marny — zauważył jej ulotny uśmiech, choć sam nie potrafił się do tego przyczynić, jakby był zbyt zamknięty w swojej własnej burzy myśli. Słowa o straconym czasie w altance sprawiły, że nieco się rozluźnił, mimo wszystko. Gdy pochylała się nad jego stopą, Everard odczuwał rosnące napięcie — ból był nieprzyjemny, ale bardziej denerwowało go to, że musi polegać na czyjejś pomocy. Jednakże widząc jej profesjonalizm, zacisnął zęby i starał się nie ruszać. Kiedy poczuł ciepło spływające z jej dłoni, usta mimowolnie wykrzywiły się w krótkim grymasie ulgi. Powietrze wokół zgęstniało od zapachu kamelii i inkantacji, a on nie mógł powstrzymać myśli, jak kruche bywa ludzkie ciało wobec tej subtelnej, a jednak potężnej magii. Kiedy bandaż został już założony, spojrzał na swoje buty i kiwnął głową, akceptując, że dziś już nie założy swojego zwykłego obuwia.
— Pomóż mi wstać — rzucił bez zbędnych uprzejmości, gotowy stawić czoła kolejnym wyzwaniom, choć z coraz większą świadomością, że bez wsparcia nie uda mu się ruszyć do przodu. Jego wzrok przeszył ją na moment jak ostrze — nie z braku wdzięczności, ale z determinacji, która nigdy nie pozwalała mu się poddać, nawet gdy świat walił się dookoła.
— Dzięki za ostrzeżenie z tym butem. Nie mam zamiaru ryzykować jeszcze większej katastrofy. Daj mi tylko chwilę na wyprostowanie nóg, a potem sam dam sobie radę — Everard powoli wstał, wyraźnie niepewny na chorej nodze, ale nie pozwalając sobie na okazywanie słabości. Każdy ruch był wyzwaniem, napięcie w ścięgnach nadal przypominało o sobie, lecz jego twarz nie zdradzała bólu – tylko zacięcie i twardość. Everard spojrzał na nią ukradkiem, dostrzegając jej zmęczenie i tę niepewność, którą tak starała się ukryć. Mimo wszystko czuł, że może na nią liczyć – choćby na razie.
— Dzięki — powiedział cicho, zaskakując samego siebie. To było więcej niż zwykle — Jasne, że nie jestem gotowy na żaden mecz — rzucił z ironicznym uśmiechem — ale przynajmniej dzięki tobie nie będę skazany na kulanie po korytarzach — zacisnął zęby, czując ból przy każdym ruchu, jednak ani na chwilę nie pozwolił, by to wypłynęło na zewnątrz. Nie był tu, by użalać się nad sobą — to nie jego styl.
— Dzięki za to, naprawdę — powiedział krótko, a w jego oczach pojawiło się coś więcej niż zwykła kurtuazja — Nie jestem zbyt dobry w okazywaniu wdzięczności, ale to, co robisz, naprawdę ma dla mnie znaczenie.
trochę wredny, trochę wdzięczny Edzio
Skinął głową, zatrzymując na niej spojrzenie odrobinę dłużej, niż wypadało. Dziękował w milczeniu, lecz jego oczy mówiły wszystko. Złapał równowagę, ale świadomość jej obecności tuż obok nadal dodawała mu odwagi — jakby sama jej obecność potrafiła odgonić lęk. Zadrżał lekko, gdy podała mu kartkę — cienką, a jednak tak wyraźnie pulsującą jakimś cichym, magicznym światłem. Wziął ją z należytą ostrożnością. Słowa „przyłóż do stopy” brzmiały dziwnie, lecz nie zadawał pytań. W świecie, który ledwie zaczynał rozumieć, zdążył już pojąć, że nie wszystko trzeba kwestionować. Szczególnie jeśli pochodzi od niej. Uśmiechnął się blado, kiwając głową na potwierdzenie, że da radę iść. Ruszyli powoli. Szum liści, nagły i wyraźny, zmusił go do spojrzenia w bok. Zanim zdążył zapytać, padło krótkie „Shira, wyjdź!” — i z gałęzi zleciała sowa. Jej pohukiwanie było znajome, a jednak dzisiaj brzmiało jak ostrzeżenie. Spojrzał na zwierzę, które przez moment wpatrywało się w nią niemal jak człowiek. Znały się. Dobrze się znały. Zaniepokoił się, gdy zobaczył, jak zbyt gwałtownie ruszyła, tracąc równowagę na ułamek sekundy. Nie skomentował. Nie dała mu na to miejsca. Milczał, ale czuwał. Tak jak ona wcześniej nad nim. Droga była cicha, nieprzerywana zbędnymi słowami. Wiedziała, że potrzebował spokoju — i on wiedział, że nie warto dopytywać. Każde z nich niosło w sobie coś ciężkiego, co lepiej było zostawić niewypowiedziane. Na razie. Gdy doszli do miejsca rozstania, zatrzymała się. Mówiła rzeczowo, nie siląc się na pożegnanie dłuższe, niż to konieczne. Dresy, godzina później, to samo miejsce. Skinienie głową — jak pieczęć na liście, którego treść była już znana. Zanim zdążył odpowiedzieć, ruszyła. To, jak nagle odskoczyła, zbyt gwałtownie. To, jak przymknęła oczy. I to, że przez moment... chwiała się, jakby grunt pod stopami był mniej pewny, niż chciała przyznać. Zrobił krok. Potem drugi.
OdpowiedzUsuń— Hej — powiedział cicho, wystarczająco, by ją zatrzymać. Jego dłoń uniosła się bezwiednie i dotknęła jej ramienia. Lekko. Ostrożnie. Jakby dotykał skrzydeł czegoś, co łatwo mógłby spłoszyć. Poczuł napięcie pod palcami. Może zdziwienie. Może opór. Ale nie zabrała się od razu.
— Nie udawaj — powiedział równie cicho, ledwo słyszalnie, bardziej do niej niż do samego siebie. — Widziałem. W tej chwili coś w nim się zacisnęło. Zwykle to ona była tą, która wszystko wiedziała. Prowadziła. A teraz? Teraz on czuł, że musi zostać. Choćby nic nie powiedziała. Choćby nie przyznała. Nie ruszył się. Nie puścił ramienia.
Zatrzymał ją w pół kroku, zanim zdążyła się oddalić.
— Serio? — odezwał się ostrożnie, ale z wyraźną nutą gniewu. — Tak po prostu miałaś zamiar iść, jakby wszystko było w porządku? Spojrzała na niego kątem oka, ale nie odpowiedziała. Może nie chciała. Może nie wiedziała, co powiedzieć. Ale to tylko dolało oliwy do ognia. — Widziałem, jak ci się nogi ugięły — dodał, robiąc krok bliżej. — Widziałem, jak zamknęłaś oczy, jakby wszystko ci się kręciło. I co? Myślałaś, że nie zauważę? Przeszedł obok niej, stanął tak, by musiała spojrzeć mu w twarz. — Dałaś mi zaklęcie w razie „nieprzewidywalnego”, ale nie uznałaś za stosowne powiedzieć, że sama możesz paść z wycieńczenia?! Mówił cicho, ale z napięciem w głosie, jakby ledwie powstrzymywał coś większego. Może złość. Może bezradność. A może to jedno i to samo. — Poświęciłaś się, żeby mnie podnieść, żeby wszystko ogarnąć, a nie przyszło ci do głowy, że mógłbym ci pomóc, gdybyś tylko coś powiedziała? Zacisnął dłonie w pięści, a potem rozluźnił, jakby sam się karcił za ton.
Ev
Przekręciła głowę w geście niemego zdziwienia słysząc japońskie słowo, nie mówiące absolutnie nic, gdyby nie emocjonalne nasilenie. Koleżanka wydawała się zirytowana, żeby nie powiedzieć wkurzona wytrąceniem z transu muzycznego. Obserwowała ją wysłuchując beznamiętnie każdego z jej słów wypowiadanych — na szczęście — w języku angielskim z wyraźnym zagranicznym akcentem u osób pochodzenia wschodniego. Zastanawiała się czy jej nagły, nieco przesadzony wybuch został wywołany przerwaną lekcją muzyki, czy kryło się za tym coś znacznie bardziej głębszego, wprawiającego nową uczennicę w ogólny nastrój pełen negatywnych emocji. W tet tonie wyczuwała niemalże oskarżycielski wydźwięk, jakby to właśnie Genevieve była winna jej — nieświadomego? — złamania jednej, kluczowej co prawda i wszystkim znanej zasady.
OdpowiedzUsuń— A co zrobiłabyś na moim miejscu? Jestem prefektem, którego zadaniem jest egzekwowanie naruszeń regulaminu. Nakryłam Cię, chciałabym zaznaczyć, że po godzinie zwiastującej ciszę nocną. Dodatkowo atakujesz mnie, gdzie jestem dla Ciebie całkiem wyrozumiała, zważywszy na to, że pozwoliłam na wytłumaczenie Twojej obecności tutaj. — pozwoliła sobie podejść bliżej puszczając wcześniej założone na ramionach dłonie w dół otwierając tym samym postawę.
— Co zrobiłabyś na moim miejscu? Zgłosiła to, dała szlaban, czy odjęła punkty? — spytała bez krzty irytacji, zachowując pełen spokój. Rozumiała szalejące w człowieku emocje. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak niekontrolowanie mogą wydostawać się na zewnątrz i uderzać w całkiem bogu ducha winne osoby. Nie przepadała natomiast, jeśli to ona stawała się obiektem ich rażenia.
Przepraszam najmocniej za zwłokę, postanawiam poprawę.
Genevieve
Dziękuję. Życzenia owocnych wątków na pewno się przydadzą, szczególnie na starcie gry i na rozruch bohatera. Ja również życzę, aby moc wątkowania zawsze była z Tobą :) Graj, relaksuj się i baw dobrze!
OdpowiedzUsuńT h o r i a n
[Dziękujemy za powitanko <3 Jedna tylko sprawa - Nora zdecydowanie nie jest już stażystką, a nauczycielką!]
OdpowiedzUsuńWeiss
[Bardzo dziękujemy za powitanie i również życzymy obfitości wątków.]/Sigurd
OdpowiedzUsuńEverard zjawił się w umówionym miejscu w parku tuż przed zmierzchem. Drzewa rzucały długie cienie, a delikatny wiatr poruszał liśćmi, tworząc cichy szum w tle. Wiedział, że dziś to ona miała mu pomóc — miał nadzieję, że dzięki niej poczuje ulgę i w końcu zdoła się wyleczyć. Gdy ją zobaczył, siedziała na ławce, w fioletowej yukacie z motywem czapli, skupiona na instrumentach rozłożonych obok. W jej oczach wciąż malowało się zmęczenie, ale przywitała go cicho, z delikatnym uśmiechem.
OdpowiedzUsuń— Cześć — odezwał się łagodnie, podchodząc bliżej — Wiem, że mamy się dziś skupić na twojej pomocy, ale jeśli czujesz się osłabiona, to możemy to wszystko odłożyć. Nie chcę cię przeciążać. Everard stał przez chwilę obok ławki, obserwując ją uważnie. Widząc, jak zmęczenie wciąż cieniem kładzie się na jej twarzy, czuł rosnącą niepewność. Nie chciał, by pomagała mu kosztem własnych sił.
Powoli usiadł obok, nie chcąc robić nic na siłę. Wziął głęboki oddech, starając się zachować spokój, choć w jego umyśle kłębiły się pytania i wątpliwości. Wiedział, że bez niej nie da rady, ale czy naprawdę powinna ryzykować własne zdrowie?
— Jeśli poczujesz, że to za dużo, po prostu mi powiedz — powiedział cicho, szukając w jej oczach odpowiedzi, której mógłby zaufać. — Nie chcę cię do niczego zmuszać. Everard spojrzał na nią przez chwilę w milczeniu, po czym westchnął cicho i powiedział — Właściwie sam nie wiem, po co tu przyszedłem. To nie w moim stylu. Od wczoraj walczę ze swoimi myślami, czy to ma sens, czy nie powinienem odpuścić. Zrobił krótką pauzę, zaciskając lekko dłonie na udach — Ale… gra jest dla mnie najważniejsza. Gotów jestem zrobić wszystko, nawet jeśli czasem wydaje mi się to dziwaczne albo trudne do wyjaśnienia. Jego głos był spokojny, choć widać było w nim szczerość i determinację. Mimo niepewności, którą w sobie nosił, nie chciał się poddać. Everard przez chwilę milczał, wpatrując się w miejsce tuż przed sobą, jakby szukał tam odpowiedzi. Potem podniósł wzrok i spojrzał na nią z mieszanką nadziei i niepewności.
— Wiem, że nie powinienem cię przeciążać — dodał cicho. — Ale potrzebuję twojej pomocy. Nie tylko dla siebie, ale też dlatego, że… to jedyny sposób, żeby móc dalej grać. Jego ręce zacisnęły się lekko, a on sam zdawał się walczyć z własnymi obawami. Jednak w głębi serca był gotów zaufać jej i poddać się temu, co miała mu zaoferować, nawet jeśli oznaczało to przekroczenie granic własnego komfortu. Everard odetchnął głęboko, próbując ujarzmić mieszankę emocji, które kłębiły się w jego wnętrzu. Spojrzał jeszcze raz na nią, czekając na znak, że jest gotowa zacząć.
— Wiem, że to dla ciebie trudne — powiedział spokojnie — i jeśli poczujesz, że to za dużo, powiedz mi. Nie chcę, żebyś przez to cierpiała. Jego głos był miękki, pełen troski, choć zdecydowany. Wiedział, że to moment, który może zadecydować o tym, czy uda mu się postawić kolejny krok, ale także o tym, jak bardzo mogą oboje na tym ucierpieć. Mimo wszystko był gotów zaufać jej sile i magii.
Już osiągnęłam swój limit. Więcej postaci nie będzie, a jak będzie... to proszę mnie ochrzanić xDD Dzięki za powitanie :*
OdpowiedzUsuńGlenn
OdpowiedzUsuńPatrzył, jak siada do ćwiczenia, jak odgania sowę, jakby odganiała własne słabości. Tak samo próbowała odgonić jego pytania — krótkim, chłodnym tonem, jakby rozmowa była tylko przeszkodą w rytmie, który sobie narzuciła. Ale on nie był głupi. Widział jej ruch, zbyt napięte, zbyt precyzyjne, jakby każde kolejne uderzenie dłonią w instrument miało ukryć drżenie. Jej głos brzmiał znużeniem, ale nie tym zwykłym, po zajęciach. Tym ciężkim, który osiadał w spojrzeniu. Gdy wspomniała, że zmęczenie to efekt „nadmiaru zajęć”, prychnął cicho, ale nic nie powiedział. Jeszcze nie. Nie miał zamiaru zaczynać kłótni, gdy wyraźnie nie była w stanie się na niej skupić. Ale czuł, że to się zbliża.
I w końcu nadeszło. To. Krztuszenie się krwią. Bladość. Dłoń na sercu. I ten głos, chropowaty, ledwo słyszalny: Igły, czerwone przebarwienia wokół wkłuć, drżenie ciała, którego już nie mogła opanować. Ten sztywny upór, by kontynuować, nawet gdy wszystko w niej krzyczało, że już nie powinna.
— Do cholery, ty chyba sobie żarty robisz — wycedził przez zaciśnięte zęby, nie ruszając się, ale patrząc na nią z taką złością, że powietrze zdawało się gęstnieć — Plujesz krwią, ledwo siedzisz, ale nadal próbujesz mi wmówić, że „wszystko w porządku”? Że to tylko zmęczenie? Jego pięści zacisnęły się na kolanach, żeby nie rzucić się do niej mimo jej ostrzeżenia — To miało być leczenie, nie samobójstwo. Do cholery, czemu mi nie powiedziałaś?! Głos załamał mu się przy ostatnich słowach, bardziej z przerażenia niż gniewu — Wczoraj się wściekałem, bo zataiłaś to, co cię osłabia. Ale teraz… teraz to już nie jest tylko twoje ryzyko. Teraz ja jestem częścią tego, co robisz. I ja nie zgadzam się na to, żebyś umierała mi przed oczami w imię jakiegoś durnego honoru. Czekał na jej ruch, jeden ruch, który pozwoliłby mu się podnieść i zbliżyć. By wyjąć te przeklęte igły. By złapać ją za ramiona, wstrząsnąć, krzyknąć, błagać, cokolwiek. Ale nic. Tylko jej ręka sięgała powoli do jego nogi, by wyjąć igły mimo tego, że drżała cała. Zacisnął zęby.
— Jeśli wyjdziesz z tego cała, przysięgam ci… — syknął. — Przysięgam, że już nigdy nie pozwolę ci robić tego samej. I choć nadal siedział jak kazała, nie spuszczał z niej wzroku ani na moment, gotów w każdej sekundzie zaryzykować wszystko, by ją złapać, jeśli się osunie.
Edek