Ulv Orlagsson, urodzony dwudziestego pierwszego grudnia 1986 roku w rodzinnej posiadłości Søholt w południowo-wschodniej Danii. Wydziedziczona czarna owca czystokrwistego rodu Lüttichau, łagodny baran w wilczej skórze animaga. Silnie związany ze staronordyckimi korzeniami matki, jedyne ukojenie odnajdujący w igliwiu pod poduszkami łap, runicznych symbolach wyrytych w skałach i korach drzew oraz niepamiętanych przez nikogo, zaprzeszłych historiach. Podróżnik, który ostatnie sześć lat spędził na badaniach kultury i historii magicznej Sahelu oraz sąsiadujących krajów Afryki Subsaharyjskiej. Do Stanów zbiegiem okoliczności zwiodło go zainteresowanie żywotem tuareskiego maga z okresu początków Imperium Mali oraz jednocześnie to normańskimi wyprawami do Ameryki Północnej. Łączy niepokojący wygląd i chaotyczność nieokrzesanej osobowości z czułością usposobienia stojącego zawsze po stronie uciśnionych, co siłą rzeczy sprawia, że pojawia się zawsze tam, gdzie są kłopoty.
CZYSTA KREW – ANIMAG – NAUCZYCIEL HISTORII MAGII – ABSOLWENT DURMSTRANGU - RÓŻDŻKA O DŁUGOŚCI 10 i 1/4 CALA, DOŚĆ SZTYWNA, Z GRABU I WŁOSA Z OGONA TESTRALA – PATRONUSEM WILK – BOGINEM MŁODSZY BRAT
Czas działa linearnie, dlaczego więc przeszłość zwija się w tobie równolegle z teraźniejszością w spiralę DNA, z własnych, bieżących bitew odwiecznie uciekasz w cudze, równie krwawe, balansujesz między wiekami i miejscami, rozgrzebując prochy przodków, nie dając spać nie tylko sobie, ale i im? Jesteś bezdomny, ale nie ponadczasowy, nie myśl zatem, że w miejsce ich mogił wygrzebiesz swoją własną. Wymarłe języki sprzed wieków wpychasz sobie w krtań jedne za drugimi, jak gdybyś liczył, że połkniesz przy tym wspomnienie swojego własnego, wibrującego w potępieńczym krzyku, kiedy ciało obrywało razy klamrą kazirodczego pasa. Bolało dwadzieścia jeden lat temu, a białe blizny muśnięte przypadkiem opuszką palca przypominają, że boli nie mniej dzisiaj. Fascynacja kultami Czarnej Afryki pozwoliła tobie na wybielenie duszy - kąsasz w końcu wściekle każdą dłoń, która wyrazi zainteresowanie pogłaskaniem czule twego lica - ale szarość to przecież nadal raczej mierny kolor.
[Zgodnie z przewidywaniami poległam w prowadzeniu siedemnastolatka, dlatego zastępuje go jego bratem. Tym, z którymi zaczęłam/miałam zacząć wątki u Sigurda, chętnie zrekompensuję zaczęciem od Ulva.]
Ciekawy zabieg: zestawienie czułości usposobienia z surowością wyglądu. Choć to język karty, jej plastyczność i barwność zatrzymała mnie przy tekście na dłużej. Takie historie, opisane wprawnym piórem, czyta się z przyjemnością! Równie przyjemnych życzę wątków i powiązań na blogu :)
OdpowiedzUsuńT h o r i a n
[ buuuu !! płacze za Sigiem, ale Ulv też niczego sobie - dajesz czadu dziewczyno. Oby pan wypalił i zadomowił się na dłużej. Baw się dobrze ;>]
OdpowiedzUsuńTsubaki
Rownież ubolewam nad Sigurdem, aczkolwiek jego brat także ciekawą personą jest.
OdpowiedzUsuńCoś tam nad grą rozmawiałyśmy przy okazji Twojej poprzedniej postaci, więc i tutaj coś można pomyśleć w razie chęci. Jeśli chodzi o moje panie to nie wydaje mi się, żebyśmy mogły znaleźć jakąkolwiek nić powiązania, aczkolwiek nic nie szkodzi na przeszkodzie, abym stworzyła kogoś bardziej pasującego, bowiem zaczynam od jutra urlop i czasu będzie co nie miara :D Jeśli szukasz jakiejś relacji; masz pomysł na zamieszanie w życiu Ulva i oczywiście chęci - zapraszam na burzę mózgów na maila: vulnerasanenturgirl@gmail.com
Tymczasem standardowo życzymy miłej zabawy :)
Gen & Ophelia
Przypominali szkic przerwany w połowie. Linie, które krzyżują się i zatrzymują w miejsach zupełnie niespodziewanych. Czasem łagodnie układali się w kształt flirciarskiego konturu. Innym razem nastrój ich relacji nie mówił mu zupełnie nic. Spotkania wydawały się wtedy czymś w rodzaju niedbałego pociągnięcia ołówka, który ostro i mocno zakończony, donikąd ich nie prowadzi. Ten sam ołówek prowadził linie nieokreślone i nawarstwione jedna za drugą, grafitem miałkości. Brakowało w tym innych narzędzi. Spotkania nie pokrywały kolorem i intensywnością doznań nawet płytkich emocji. Jakby coś, a raczej ktoś, w chwilach wypiętrzania się uczuć, wciąż odwodził ich od czegoś więcej i zatrzymywał pracę nad ich obrazkiem relacji tuż przed nałożeniem barw.
OdpowiedzUsuńTen ktoś miał nawet swoje imię. Ulv Orlagsson.
Glenn dawno już zgubił się w tym, na jakiej stopie znajomości się znajdują. Czy to może nawyk flirciarskiego chaosu, czy odruch odpychania? Nie był w stanie określić tego szczególnie wtedy, gdy Ulv karmił go dystansującym wszystko żartem, przekornością lub niejednoznacznie wypowiedzianymi słowami.
Wpierw coś mówił, później urywał. Coś zaczynał, ale nigdy niczego nie kończył. A choć Glenn starał się w tym wszystkim znaleźć dobre proporcje, albo chociaż uzbroić się w cierpliwość, by koniec końców gdzieś w tej relacji dotarli, temperament wili, drżący w nim podskórnie, miał tę tendencję, że czasem dochodził do głosu jako pierwszy. Przed rozsądkiem.
Czasem znaczy również dziś, bo gdy będąc w drodze do Wieży Astronomicznej, dostrzega rysującą się sylwetkę Ulva na końcu holu od strony schodów, nie potrafi zignorować jego obecności. Jakby nawet cień tego mężczyzny potrafił sięgnąć jego duszy. Szarpnąć za resztkę cierpliwości, którą w sobie nosi, a która dziś na rauszu tych emocji, uderza bezlitośnie o kafle holu, roztrzaskując się na ziemi beznadziejnie szybko, jak odłamki szkła.
— Ulv!
Głos powinien sięgnąć uszu Orlagssona, a mimo tego plecy mężczyzny znikają powoli za rogiem, pozostawiając ich dwojga w odosobnieniu. Glenn dogania go tuż przy pomniku Mayflower i nie zważając na to, czy mężczyzna planował iść do pralni, a może wyjść na Dziedziniec Założycieli, prostym, bezceremonialnym ruchem, z otwartą dłonią na klatce piersiowej Ulva, dosuwa go do kamiennego posągu za jego plecami.
— Wiesz... może nie znam się specjalnie na dobrych manierach, ale wydaje mi się, że na próbę wołania, wypadałoby chociaż się odwrócić, albo na chwilę chociaż przystanąć.
Glenn
Głos Ulva, wepchnięty gwałtem irytacji do bębenków uszu, brzmi jak rozpaczliwe nawoływanie do jednej tylko, słusznej reakcji, której stety lub niestety, Glenn nie zna. Nie wie, co pragnie dziś osiągnąć mężczyzna przed nim, gdy podnosi głos. Wie tylko, że nadany w przestrzeń bodziec, mierzi ich obu, choć na dwa zupełnie różne sposoby. Ulvem wstrząsa od wewnątrz, po Glennie ślizga się jak zimny dreszcz emocji, której sobie nie życzy. Która mu się nie podoba.
OdpowiedzUsuńSekundę wcześniej dobrowolnie zaciśnięta na koszulce dłoń, otwiera się teraz, rozpłaszczona na piersi dociskiem męskich palców, gdy Fletcher wyrywa z siebie jedno krótkie i pełne niezadowolenia słowo:
— Słucham?
W liniach ich rozmowy zawodzi melodia dwóch nastrojow. Z jednej strony dzika, nieujarzmiona, zastygła w spędzie agresywnego brzmienia. Z drugiej strony zawieszona i odkształcona pytaniem, melodia niezrozumienia i niemo wyrażonego dyskomfortu.
Chwila ta nie robi jednak jednego — pomimo złości Ulva nie wgryza w Glenna poczucia winy, bo zwyczajnie nie wie, co takiego mu zrobił. Popędzony przez presję chwili, daje więc kołowrotkom emocji rozpędzić się i miotnąć salwą uderzenia między nich. Sypią się iskry z oczu, a wargi w rozchyleniu przygotowują się na słowa, gdy wyrywa dłoń spod silnego uścisku, odsuwając się na odległość dystansujących ich kilku centymetrów. Na tyle daleko od niego, by móc mu spojrzeć w twarz, ale na tyle blisko, by wciąż czuć jego zapach i ciężkość oddechu, zatrzymanego między ich ciałami.
— Pieprz się, Ulv!
Nie ma pojęcia, co znaczy „wydaje się tobie wiele”, w kontekście ich znajomości może rzeczywiście życzy sobie jednak za dużo, bo w gruncie rzeczy, gdy się nad tym zastanowić, nigdy niczego konkretnego od niego nie dostał. Może dla Ulva „za wiele” to już trzy byle słowa powitania, albo za długie spojrzenie skierowane na Glenna, którego wcześniej sobie nie zaplanował w zasobach. Fletcher nie ma pojęcia, jak inaczej może interpretować jego słowa.
— Najlepiej z dala ode mnie. Jak mi znikniesz z oczu, to może przestanie mi się wydawać cokolwiek — sączy jadem w szybko aktywowanej w nim, wilej złości. Impuls prowadzi odpowiedzią przez najłatwiejszą drogę: odrzucenie.
W imię tej decyzji odpuszcza nie tylko rozmowę, ale również całe zaplanowane spotkanie, odwracając się na pięcie w kierunku, z którego przybył,, by ruszyć żwawo do przodu. Zwalnia po kilku krokach tylko po to, by w mściwym rozpędzie rzucić kąśliwie:
— Następnym razem nie zagadam. Wystarczająco „mało” dla Ciebie, Orlagsson?
Szkielet i mięśnie, spojone ogniwem pośpiesznych reakcji, poruszają się prężnie i pewnie do odwrotu. Jakby cały świat stał ledwie w podnóżku jego zainteresowania, gdy porzuca go za plecami bez większego namysłu. Tym samym porzuca też Ulva, jego niezrozumiały gniew i cały towarzyszący mu dziś dyskomfort. Nie mija jednak minuta od jego odejścia, a oddech Glenna urywa się w nagłym szarpnięciu, w wyniku którego uderza plecami o pierś Ulva.
OdpowiedzUsuńPalec na kołnierzu i twarde ciało za nim generują ciepło, którego nie da się w żaden sposób ignorować (którego podświadomie nie chce także ignorować). Nie da się również na długo zbyć orlagssonowego głosu, zostawiającego ciepło oddechu na włosach Glenna.
Gest ten naznacza go cieniem emocji, którą doskonale zna – to pożądanie.
Ukryte pragnienie zawłaszczenia sobie cudzej obecności, zwykle w sposób seksualny. Dziś nie wie jednak, czy na pewno. Nie wie, bo emocja ta dotyczy Ulva, a jego wciąż nie rozgryzł. Gdy więc kokieteria, wniesiona w męski tembr głosu, drży w nim podskórnie i zaciąga płaszcz jego skóry znaczącym dreszczem, nie ma pojęcia, jak to interpretować.
W pierwszym momencie ignoruje ten stan, tj. napięcie, jakie między nimi rodzi przyciągnięcie ciał. Pozwala sobie jedynie oprzeć plecy na sylwetce za sobą w zupełnym odrętwieniu i w całkowitej neutralności. Dla złapania pionu i dla własnego spokoju. Chłonie dotyk na skórze, wiązkę energii przeniesioną przez palce Ulva, kłucie zarostu przy skórze głowy i zawsze go kojącą bliskość. Orlagsson doskonale wie, jak gasić w nim ogień temperamentu.
Może nie robi tego natychmiastowo, ale robi to skutecznie.
— Nie był... — zgadza się z postawionym stwierdzeniem, wyrzucając z siebie ostatnie krople żalu, nim łapie pion, prostując się i wyślizgując ze sprytnych objęć Ulva. Odwraca się w jego kierunku nieco łagodniejszy, wciąż jednak uparty w dążeniu do odpowiedzi, po którą w pierwszej kolejności go zaczepił.
— Ulv, co Ci chodzi po głowie?
Rościera palcami miejsce na mięśniu, by zmyć z siebie pamiątkę dotyku Orlagssona, znacznie go teraz rozpraszającą.
— ...w kontekście spotkań ze mną? Flirtujesz, bo...? Bo co?
Glenn nie wie, ale bardzo chciałby się dowiedzieć.
Pierwsze słowa Ulva przypominają pokiereszowany drogowskaz, obłupiony miejscami z kluczowych liter, jakby te nie chciały dać się ująć w jedną, sensowną całość, która podpowiedziałaby mu, dokąd zmierzają. Nie ma bowiem pojęcia, skąd z pytania o flirt, przeszli nagle do manier przy stole. Zaskoczenie to zdaje się malować na jego twarzy bardzo wyraźnie. Przede wszystkim widać to w ściągnięciu brwi, chwilowe, niemal dyskretne, jakby bruzda emocji nie miała prawa dłużej wyświecać na jego półwilej, idealnej twarzy. Zbywa ją pobłażliwym prychnięciem, gdy ni to w rozbawieniu, ni dezorientacji, odrywa wzrok od twarzy rozmówcy, nakierowując go chwilowo w pustą przestrzeń.
OdpowiedzUsuńPrzygryza półświadomie wargi – z jednej strony w bezwiednym geście, z drugiej jednak, gdy już zdaje sobie sprawę z własnej słabostki, po prostu za nią podąża. Puszcza zaróżowione dotykiem usta spod uwięzi zębów, by powrócić do Ulva z nową energią. Wrytą w ciało upartością, która nie pozwala mu stracić celu z oczu. Nie dziś.
— Zapraszam Cię na kolację — mówi zupełnie już spokojnie, reaktywnie, nie pozostawiając między nimi miejsca na ciszę. Reaguje szybko, mimochodem, jakby zgoda była tu oczywistością. Wprawdzie palce Ulva wkradają się pomiędzy ich dyskusję, gładząc podbródek w nieproszonym ujęciu, ale w pierwszej sekundzie, zaraz przed wchłonięciem tego dotyku i skupieniem się na nim, udaje mu się ów gest rozsądnie zignorować — Ugotuję Ci ją... w porządku?
Ostatnie słowa wypowiada miękko, jakby owite w pielesze łagodnej ugody, gładziły gładko przestrzeń. To moment, w którym oczy nie tylko podtrzymują kontakt wzrokowy z Orlagssonem, omiatając go błękitem tęczówek, jak czystą i rześką bryzą. Również, w tym samym czasie, okręca głowę lekko w bok, przytula policzek do wzniesionych przez Ulva palców, mrużąc przyjemnie powieki.
— Nie zawsze bywam taktowny... — przyznaje cicho, napawając się chwilą napięcia, tą struną emocji, naprężoną między nimi — To jak z tą deklaracją...? — wyszeptuje przy jego ustach, nie spuszczając z niego wzroku. Nie posuwa się dalej w bliskości, ale ten jeden nieliczny raz i tak robi więcej niż zwykle. Pozwala wilej aurze puścić cugi, opleść Ulva dozą łagodnej wibracji głosu i zatrzymać go przy sobie zapleceniem czystego spojrzenia.