
LYSRANDER HARKAWAY
Nauczyciel Zaklęć i Uroków
Pochodzenie: Urodzony 31.12.1998 roku w rodzie Harkaway, znanym z obsesji na punkcie czystości krwi i starożytnych tradycji magicznych.
Różdżka: Czarny dąb, pióro thunderbirda, 11 cali, bardzo sztywna
Patronus: Sęp
Charakterystyka
- Cyniczny, zimny i sarkastyczny
- Bezwzględny perfekcjonista
- Otwarcie gardzi mugolakami
- Uwielbia publicznie upokarzać uczniów
- Opiekun Rogatego Węża
„Wiedza to siła. A siła... nie pyta o pozwolenie.”
Harkaway to nazwisko, które w murach Ilvermorny wywołuje poruszenie – czasem respekt, czasem niechęć, ale nigdy obojętność. Potomek jednego z najstarszych i najbardziej wpływowych rodów czarodziejów w Ameryce Północnej, wychowany w atmosferze arystokratycznych kolacji, magicznych układów i bezwzględnych zasad. Od zawsze karmiony przekonaniem o wyższości czystej krwi, do dziś traktuje magię jako dziedzictwo, które powinno być dostępne wyłącznie dla „godnych”. Wysoki, elegancki, z nienaganną postawą i zimnym spojrzeniem, które potrafi zmrozić krew w żyłach pierwszoroczniaka – wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać ktoś, kogo nazwisko od pokoleń widnieje na każdej szlacheckiej tablicy genealogicznej. Ubrany zawsze schludnie, choć surowo – stonowane barwy, wyraźnie zaznaczona linia kroju, bez zbędnych ozdób. Jego obecność w sali lekcyjnej przypomina bardziej inspekcję niż zajęcia edukacyjne. Jako nauczyciel zaklęć i uroków, Lysrander jest wymagający do granic wytrzymałości. Nie toleruje spóźnień, nie wybacza niewiedzy, nie interesują go wymówki. Dla niego liczy się tylko jakość – zarówno wiedzy, jak i pochodzenia. Publiczne upokorzenia to u niego chleb powszedni, szczególnie jeśli ktoś śmie podważyć jego autorytet lub – co gorsza – reprezentuje „mieszaną” linię krwi. Jego sarkastyczne uwagi krążą po szkole jako czarne legendy – podobno potrafi doprowadzić ucznia do łez bez podniesienia głosu. Nie ukrywa swojego cynizmu. Wierzy, że świat czarodziejów stacza się w przepaść przez tolerancję i „nowoczesne brednie”. Trzyma się zasad, które wielu uważa za przestarzałe, lecz dla niego są fundamentem. Nie zamierza się zmieniać ani przepraszać – wręcz przeciwnie, z każdą próbą reformy pogłębia swoją niechęć do reszty kadry, zwłaszcza tych, którzy stawiają na otwartość i akceptację. Nie ma wielu przyjaciół wśród nauczycieli – nie dlatego, że nie potrafi nawiązać relacji, lecz dlatego, że nie widzi w tym sensu. Dla niego wszystko jest kalkulacją: warto znać tych, którzy mają znaczenie, resztę można pominąć. Wśród uczniów ma zarówno zaciekłych wrogów, jak i skrytych fanów. Ci ambitni, którzy potrafią sprostać jego wymaganiom, nierzadko zyskują jego uznanie – chłodne, ale wyraźne. Dla reszty jest symbolem szkolnego terroru – złośliwym duchem, który wyłania się zza rogu, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Harkaway to nie tylko nauczyciel – to ideologia w ludzkiej postaci. Stoi po stronie tradycji, czystości krwi i bezkompromisowego podejścia do nauki. Jest cierniem w boku Ilvermorny, reliktem dawnych czasów, który – ku rozpaczy wielu – wciąż trzyma się mocno.
Zainteresowania
- Artefakty czarnomagiczne
- Historia starych czarodziejskich rodów
- Autor pracy "Czystość krwi a degeneracja magiczna"
Miło gościć nowego nauczyciela. Po opisie wnioskuję, że wprowadzi on nie lata zamieszanie w środowisko uczniowskie i nawet widzę go tutaj w starciu z Rowanem, który będąc ambitnym młodzieńcem, ale niestety nie o czystej krwi, może być niesprawiedliwie traktowany przez Lysrandera. Jeśli tak, to z pewnością odezwałby się w tej kwestii (niepytany), i być może skończyłby na szlabanie... co o tym myślisz? Możliwe, że z profesorem nie lubią się z wzajemnością.
OdpowiedzUsuńJako autorka, ja w przeciwieństwie do Rowana darzę jednak Twoją postać niewyjaśnioną sympatią. Chyba po prostu lubię perfekcjonistów i cyników. A do tego cieszę się, że ktoś przejął ród kanoniczny - muszę przyznać, że Lysrander z poziomu karty postaci prezentuje się dumnie, elegancko i arystokratycznie, jak w opisie, ze swoją tendencją do skostniałego myślenia. Życzę, żeby fabuła i gra na blogu nie zawiodła, a profesor znalazł wśród uczniów zarówno faworytów, jak i nicponi, których będzie mógł odpowiednio zastraszyć.
A na ten moment: witamy w Ilvermorny!
Rowan
Czy to zaklęcie ochronne, które sprawia, że nikt się do pana nie zbliża, czy to prostu naturalna aura?
OdpowiedzUsuńZobaczyłam kartę Lysandra i serio, ten gość aż prosi się, żeby mu trochę namieszać w życiu. Mam kilka postaci, które z chęcią umilą mu życie, subtelnie, albo trochę mniej.
Baw się dobrze <3
Caiden Everton, Victorius Calenbach
Charlie mógłby podziwiać profesora Harkaway'a, ale problem w tym, że jeden patrzy w przyszłość, chce tworzyć nowe zaklęcia, a drugi trzyma się przeszłości i starych zasad. Mimo wszystko łączy ich perfekcjonizm, duma i nieustępliwość. Korci mnie, żeby ich zderzyć, bo podziw i nienawiść często idą w parze.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że będziesz bawić się dobrze w Ilvermorny.
Charlie Thornewell
Coś mi się wydaje, że Lysander nie będzie ulubionym profesorem Vincenta... Wielka szkoda, bo chłopak kładzie ogromny nacisk na ten przedmiot jako przyszły auror i maksuje go jak może. ^^" Mam nadzieję, że pan Harkaway nie gardzi mugolakami tak otwarcie, jak sugeruje to karta postaci, bo w połączeniu z publicznym upokarzaniem uczniów... Mogłoby mu to napaskudzić w karierze w Ilvermorny, delikatnie ujmując.
OdpowiedzUsuńI Vincent, jako prefekt naczelny (którego zadaniem jest między innymi dbać o dobrostan uczniów), osobiście dopilnowałby, żeby napaskudziło.
Na ten moment jestem zawalona wątkowo, więc nie wysuwam się póki co z żadną propozycją; tym bardziej, że kombinujemy coś już u innych postaci. Wrócę tu jednak, jak moce przerobowe mi pozwolą, bo widzę tu ciekawe starcie osobowości.
Witajcie na blogu! Bawcie się dobrze, byle nie kosztem podopiecznych, bardzo proszę.
niezadowolony i lekko zaniepokojony, VINCENT ROCHE
Jakże rygorystyczny i zasadowy opiekun Rogatego Węża się trafił Genevieve :D W związku z "wychowaniem" przez znane persony w świecie magów i znajomość większości arystokratycznych rodów i ich "przestarzałego" podejścia — Gen z pewnością nie byłaby onieśmielona zimną aurą Nauczyciela Zaklęć i Uroków, tym bardziej, że z przedmiotu zrezygnowała po V roku.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem w jaki sposób podszedłby do uczennicy zgodnej z z jego kalkulacją "osób mających znaczenie" w związku z jej rodzicami (szczególnie ojcem), a posiadającej namiastkę krwi wili nieco zanieczyszczającą jej pochodzenie ;>
Życzę samych świetnych wątków i dobrej zabawy! :)
Dzień dogasał leniwie, światło w sali drgało od refleksów zachodzącego słońca, które przeciskało się przez wysokie okna i zlewało z kurzem tańczącym w powietrzu. Ostatnia lekcja dobiegła końca. Śmiechy, szelest notatek i stukot krzeseł powoli cichły, rozmywały się w korytarzu.
OdpowiedzUsuńCaiden nie ruszyła się z miejsca.
Siedziała jeszcze w ostatnim rzędzie, z ręką swobodnie opartą na krawędzi ławki, jakby nie zauważyła, że wszyscy już wyszli. Albo jakby właśnie na ten moment czekała. Na ciszę po zakończeniu.
Profesor Harkaway krzątał się przy biurku z tą swoją specyficzną, powściągliwą elegancją. Przesuwał pergaminy, odkładał podręczniki, nie patrząc w jej stronę. Ale Caiden wiedziała, że czuł jej obecność.
Nie trzeba było go nawet obserwować, żeby czuć ten jego chłodny spokój, tę koncentrację, która nie przygniatała, wręcz przeciwnie, przyciągała jak magnes. To nie był człowiek hałasu ani ostentacji. I właśnie dlatego Caiden lubiła go słuchać. Nie przez treść, a przez ton.
Powoli zaczęła zbierać rzeczy z tym rodzajem ociągania, który był niemal taneczny. Jedna książka, notatnik, fiolka z atramentem… Pióro wyślizgnęło się spomiędzy palców i stoczyło się na podłogę z cichym stukiem. Przechyliła się, sięgając po nie powoli i miękko, z precyzją, jakby każdy ruch miał znaczenie. Nie zsunęła się gwałtownie, nie zgięła w pośpiechu, a jedynie zanurzyła się w tym geście jak aktorka w rolę.
Palce zamknęły się na piórze, ale nie podniosła się od razu. Zamiast tego, przez ułamek sekundy, spojrzała w bok ku niemu. Spod rzęs, przez pasmo włosów opadających na twarz. Niby przypadkiem.
W końcu się podniosła, otrzepując spódnicę dla porządku.
— Profesorze... — zaczęła z tym spokojem, który mógł uchodzić za grzeczność. — Czy mogę o coś zapytać?
Słowa wypowiedziała łagodnie, zbyt miękko jak na zwykłe pytanie.
Nie czekała na pozwolenie.
Podeszła kilka kroków bliżej, zatrzymując się przy jednym z pierwszych rzędów, gdzie światło padało najostrzej. Jej sylwetka przecinała ciepły snop słońca i przez chwilę wyglądała jak namalowana: złoto na ramieniu, cienie na policzku, usta zaledwie rozchylone.
— Chciałam tylko zapytać… — zawahała się, i to zawahanie też było częścią gry. — Czy wierzy pan, że uczucia wpływają na zaklęcia?
Zadane pytanie nie brzmiało jak z podręcznika. Nie było też oparte na konkretnym temacie lekcji. To było pytanie osobiste. Zbyt osobiste jak na uczennicę i zbyt celne jak na przypadek, a milczenie po nim było ciężkie. Ale Caiden nie uciekała wzrokiem.
Stała spokojnie, lekko pochylona, dłonie splecione przy biodrach, jakby naprawdę była tylko ciekawa. Ale gdzieś w spojrzeniu czaiło się coś innego. Ucieczka od własnych wątpliwości ukryta pod płaszczykiem dociekliwości.
Tylko raz jej palce drgnęły, jakby chciała coś jeszcze dodać. Ale zrezygnowała. Nie potrzebowała więcej.
Czekała na jego odpowiedź. I reakcję.
Na to jedno drgnięcie brwi albo spojrzenie, które powie jej, że była widziana naprawdę, nie tylko jako jedna z wielu twarzy w ławkach. Bo tego właśnie chciała najbardziej.
Nie tylko być zauważoną, a zapamiętaną.
Caiden
Korytarze Ilvermorny, chłodne i niemal puste o tej porze wieczoru, rozbrzmiewały echem kroków. Odbijało się od sklepionych sufitów jak szept wspomnień – miękki, ledwie słyszalny, lecz nie do przeoczenia. Światło zmierzchu sączyło się przez wysokie okna niczym miód, łagodnie muskając krawędzie kamiennych łuków. Powietrze niosło subtelny zapach wilgotnego drewna, zapowiedź nadchodzącej jesieni. Każdy detal tych murów chłonęła z uważnością, która przychodzi tylko tym, którzy widzą coś po raz pierwszy. I tym, którzy szukają w ciszy azylu.
OdpowiedzUsuńAyana szła szybko, ledwo pozwalając palcom muskać chłodne poręcze spiralnych schodów. Jej suknia – czarna, dopasowana, z głębokim dekoltem na plecach odsłaniającym spiralny tatuaż – poruszała się lekko przy każdym kroku, niczym niebo wprawione w ruch. Wiedziała, że się spóźniła – ceremonia rozpoczęcia roku szkolnego już trwała w Wielkiej Sali. Wciąż jednak miała nadzieję, że uda się jej przemknąć niezauważoną – cicho, bez zbędnych dźwięków i rozgłosu.
Ale – oczywiście – los miał swoje własne poczucie ironii.
Zatrzymała się przed podwójnymi drzwiami do sali. Tyle razy wyobrażała sobie ten moment, nie wiedząc, że wydarzy się właśnie dziś. Dłoń zawahała się przy klamce.
— ...i w tym roku do naszej kadry dołącza wyjątkowa postać — mówił właśnie dyrektor Fontaine. — Ayana Okoro, absolwentka Uagadou, specjalistka w dziedzinie astronomii, którą niektórzy z was mieli już okazję spotkać podczas letnich warsztatów. Proszę, przywitajcie ją z życzliwością.
Zanim zdążyła zrobić krok, drzwi otwarły się same – czar rzucony przez dyrektora lub może sam zamek, który w tych murach miał więcej świadomości, niż ktokolwiek przyznawał. Ayana drgnęła i przymrużyła oczy przed nagłym światłem.
Wielka Sala powitała ją poruszeniem. Głowy uczniów uniosły się z zainteresowaniem, gwar przygasł, a w jego miejsce szmer ciekawości przetoczył się przez stół za stołem, gdy Ayana przemierzała kamienną nawę sali w stronę podestu. Szła powoli, bez lęku, z dumnie uniesioną głową, zupełnie jak wtedy, gdy stąpała po gorących piaskach pustyni, szukając śladów nieba ukrytych w piasku.
UsuńZasiadający przy stole nauczyciele przesuwali się lekko, robiąc jej miejsce — aż w końcu pozostało tylko jedno, na samym końcu, tuż przy postaci w ciemnym granacie, z włosami lekko opadającymi na kark.
Ayana od razu wiedziała. Zanim jeszcze spojrzała na niego w pełni, zanim uchwyciła jego profil i znajomą linię szczęki, ciało pamiętało.
Usta, które całowały z zapamiętaniem, smak słodkiej herbaty z miętą na jego języku. Dłonie na jej talii, pewne, ale nie nachalne. Skrzypienie trawy pod plecami, gdy razem leżeli patrząc w letnie niebo.
Lysrander.
Czas, zdawało się, zatrzymał na krótkie mgnienie. Nie przypuszczała, że go tu spotka. Ilvermorny wydawało się zbyt daleko od tamtego lata, od tamtej wersji ich samych. A jednak siedział obok, równie realny jak wspomnienia, które przez długi czas myślała, że zdążyły już się w niej zatrzeć.
Pojawiło się coś. Cichego, trudnego do nazwania. Fala, która przetoczyła się pod powierzchnią, ledwie zauważalna, jak muśnięcie oddechu na karku. Wszystko wróciło. Nie nachalnie, nie boleśnie, ale jak zapach wiatru, który przywiewa wspomnienia uśpione głęboko. A przecież minęły lata. Zamknęła to wszystko w przeszłości, jakby porządkowała własne wnętrze po burzy. Była przekonana, że to już tylko echo. Wyblakła fotografia. A jednak teraz...
Teraz to echo miało ciało i głos. I siedziało tuż obok.
Na zewnątrz jednak nie zmieniło się nic. Twarz Ayany pozostała spokojna, niemal chłodna. Żaden mięsień nie drgnął, krok nie zwolnił. Szła dalej, niosąc w sobie spokój, który był jej zbroją i azylem. Usiadła obok niego tak, jakby robiła to codziennie – z gracją i opanowaniem, które miały w sobie coś królewskiego. Przez krótką chwilę, nie dłuższą niż mrugnięcie, pozwoliła sobie spojrzeć w bok. Z bliska. Znów go zobaczyć – naprawdę.
Serce zabiło odrobinę szybciej, ale nie dała temu ujścia. Zamiast tego odezwała się, głosem uprzejmym, równym, pełnym tej samej godności, z jaką weszła do sali.
— Dobry wieczór — powiedziała, z lekkim skinieniem głowy. — Dobrze cię widzieć, Lysrandrze.
Jej ton był miękki i ciepły, ale nie emocjonalny, przez co niósł ze sobą więcej niż słowa. Żadnego żalu. Żadnego oskarżenia. Żadnego pytania w oczach. Tylko fakt spotkania. Zupełnie tak, jakby ich przeszłość, echo dawnego lata, były tylko snem, który nie pozostawił śladów po przebudzeniu.
Uśmiechnęła się lekko i sięgnęła po kielich z wodą, jakby nic się nie stało. Jakby nic się nie wydarzyło.
Jakby wspomnienia nie zatańczyły przez chwilę na jej skórze.
Ayana
Nie wiedziała, czego się spodziewała, ale nie tego. Nie tej ciszy, która nagle w niej zapadła, rozlewając się w piersi jak woda w wyschniętym korycie. Nie tej fali miękkiego, a jednak przejmującego napięcia, która przemknęła pod skórą, jakby ciało rozpoznało coś, co umysł próbował wyprzeć. Gdy Lysrander wypowiedział jej imię, coś w niej zadrżało – nie tak, by to było widoczne, ale wystarczająco, by poczuła, jak przeszłość przebiega palcami po wnętrzu żeber.
OdpowiedzUsuńIch ostatnie lato wciąż było w niej żywe, choć próbowała je zamknąć w bezpiecznym miejscu, gdzieś głęboko. Pachniało rozgrzaną trawą, dojrzałymi brzoskwiniami i jeziorną wodą parującą w popołudniowym słońcu. Smakowało solą ich skóry i śmiechem, który niczego nie obiecywał, a mimo to brzmiał jak początek czegoś, co mogło trwać. Pamiętała, jak splatali palce z naturalnością oddechu, jak wymieniali się spojrzeniami, które nie potrzebowąły słów. Delikatność jego dotyku. Gładkość skóry pod opuszkami palców. Drżenie, które towarzyszyło każdemu pierwszemu razowi – spojrzeniu, pocałunkowi, westchnieniu wypowiedzianemu tuż przed snem. To wszystko wróciło – cicho, niemal niezauważalnie, a jednak z siłą, która wstrząsnęła jej sercem.
Teraz Lysrander był kimś innym – starszym, spokojniejszym, ukształtowanym przez lata, których nie dzielili. Siedział tuż obok niej, a jednak tak, jakby dzieliła ich cała długość tamtego niespełnionego „co by było, gdyby”. I chociaż nie czuła już żalu, wciąż towarzyszyło jej delikatne ukłucie straty – nie tej ostrej, bolesnej, ale tej cichej, co sączy się z miejsc, gdzie mogło zakwitnąć coś więcej, ale nie dostało czasu.
Nie mieli okazji przekonać się, dokąd mogłaby zaprowadzić ich tamta historia. Zniknęła, zanim zaczęła się naprawdę. Bez pożegnania, bez podsumowania. Tylko pytania, których nie było komu zadać – i odpowiedzi, które już nie miały znaczenia.
Zresztą… nie planowała tutaj wracać. Sądziła, że zostanie w Uagadou – bezpiecznie zakotwiczona w znanym rytmie pracy, pod znanym niebem, gdzie każdy kamień nosił ślad przeszłości, mimo wspomnień bólem rozrywających serce. Ilvermorny nie było w planie. Ale gwiazdy zaczęły do niej mówić inaczej. W snach pojawiały się obrazy zamku z czerwonego kamienia – obcego, a jednak znajomego. Ich układ zmieniał się delikatnie, z zamysłem, którego nie rozumiała, ale czuła całą sobą. Sny stawały się intensywne, niepokojące, z Ilvermorny powtarzającym się jak refren.
Próbowała je zignorować. Próbowała wmówić sobie, że to tylko echo żałoby po wypadku, pragnienie zmiany, które zrodziło się z bólu po stracie siostry. Ale to nie była ucieczka. To było przyciąganie – jak grawitacja, jak magia, której nie dało się wytłumaczyć słowami. W końcu poddała się temu z wewnętrznym spokojem, jaki zawsze przychodził, gdy robiła to, co właściwe. Otworzyła serce na ruch gwiazd i dała się prowadzić.
Usuń— Miałam nie wracać — powiedziała cicho, nie patrząc na niego, choć czuła jego spojrzenie, jakby dotykało jej skóry. — Ale są rzeczy, przed którymi nie da się uciec. Zwłaszcza kiedy przynoszą je gwiazdy.
Nie była to skarga ani wyznanie. Po prostu prawda, cicha, niepodważalna, niosąca ze sobą zapowiedź czegoś, czego jeszcze nie umiała nazwać.
Jej wzrok, dotąd utkwiony gdzieś w złocie kielicha i miękkim cieniu między płomieniami świec, uniósł się powoli, jakby każdy milimetr tej drogi miał znaczenie. Spojrzała na Lysrandera.
Ich oczy spotkały się w pół drogi – i zostały tam, zawieszone, odrobinę zbyt długo jak na kurtuazyjne spojrzenie. Odrobinę zbyt długo jak na tych, którzy mieli być tylko współpracownikami. Ayana nie odwróciła wzroku, nie spuściła oczu z jego twarzy. Przeciwnie – wpatrywała się z uwagą, może nawet z pewnego rodzaju czułością, jaką rezerwuje się dla obrazów dawno niewidzianych, a wciąż dobrze znanych.
Był starszy. Nieco poważniejszy. Linia szczęki odrobinę ostrzejsza, a spojrzenie... to samo, a jednak inne. Znała to światło w jego oczach, jasne i chłodne, jak powierzchnia górskiego jeziora. Ale dziś odbijało więcej. Jakby nosiło w sobie cień czegoś, czego wtedy jeszcze w nim nie było.
— Nigdy nie wspominałeś, że planujesz uczyć — Ayana odezwała się łagodnie. W jej tonie nie było podejrzenia. Była tylko ciekawość, ciepła i prawdziwa, jakby chciała znów poznać mężczyznę od nowa. Jakby, mimo lat, nadal zależało jej na tym, co skrywał za spojrzeniem. — Co cię tutaj sprowadziło? — zapytała, nie odwracając wzroku.
Ayana
Nie spodziewała się tych słów. Nie po nim, a już na pewno nie w tej chwili.
OdpowiedzUsuńSiedziała w ciszy, z dłonią spoczywającą na udzie, z oddechem, który mimowolnie spłycił się gdzieś w połowie jego wyznań. Jakby jej ciało wyczuło, jeszcze zanim zrobiło to jej serce czy umysł, że oto dzieje się coś, czego nie sposób tak po prostu uchwycić. Coś, co nie mieściło się w logice spotkań po latach.
Słuchała go. Każde słowo sączyło się w niej powoli, jak herbata z ziół pamiętających słońce innego kontynentu. I było w tej opowieści coś z powrotu. Nie tylko jego do Ilvermorny, ale czegoś głębiej. Zupełnie, jakby wracał do siebie.
Nie spuszczała z niego wzroku. Nie dlatego, że chciała rozczytać wyraz jego twarzy. Ale dlatego, że jego słowa zawibrowały w niej jak dźwięk znajomej melodii.
Coś w niej drgnęło. Poruszyło się powoli, ciężko, jak wspomnienie świętego ognia, wokół którego kiedyś tańczyła z ojcem w nocy przesilenia. Odezwała się jednak dopiero po dłuższej chwili. Cicho, jakby bała się zburzyć kruchą równowagę tego momentu.
— Nie wiedziałam, że tak postrzegasz magię — powiedziała Ayana, a jej głos zabrzmiał inaczej niż wcześniej. Miał w sobie coś pełniejszego, bardziej cielesnego. Coś, co wynikało nie ze słów, ale z tego, jak bardzo była poruszona. Zawahała się, pozwalając myślom się wyklarować. — U nas mówi się, że magia nie rodzi się w różdżce. Ani w słowie. Ani nawet w ruchu. Rodzi się w pamięci.
Jej smukłe palce bezwiednie dotknęły miejsca pod obojczykiem, gdzie często malowała ochronne znaki ziołami i glinką podczas rytuałów. Ten gest był niemal nieświadomy – intymny i osobisty. Kontynuuowała.
— W tych cichych historiach, które szeptano nam do ucha, zanim jeszcze umieliśmy mówić. W krokach, które powtarzamy, nie wiedząc, kto pierwszy je postawił. W śladach… — zawiesiła głos i spojrzała na Lysrandera uważniej. Jej ciemne oczy, zazwyczaj spokojne jak tafla jeziora o świcie, teraz miały głębię, jakby ktoś zmącił je gwałtownie. — Przodkowie nie odchodzą. Nie w takim sensie, jak zwykle myślimy. Są w ruchu dłoni, w sposobie, w jaki składamy palce przy zaklęciu. W tym, jak patrzymy w niebo albo kładziemy się do snu. W Uagadou uczy się, że magia jest pamięcią, zakorzenieniem. Że nic nie jest tylko nasze. Że nawet najpotężniejsze zaklęcie niesie ze sobą echo tych, którzy mówili je przed nami.
Uśmiechnęła się, lekko i z pewną nostalgią, jakby wspominała czyjś głos albo subtelny dotyk. Może siostry lub ojca. A może jeszcze starszy. Przez chwilę wpatrywała się w ogień, pozwalając płomieniom odbić się w źrenicach.
— Czasem to czuję. Ich obecność. Ciepłą i uważną, jak dłoń położona na karku, kiedy czuję się zagubiona. — Ayana znów spojrzała na mężczyznę. I to spojrzenie niosło w sobie coś nowego. Jakby to, co kiedyś dzieliło ich światy, właśnie straciło na znaczeniu. — Myślałam, że moja wiara jest zbyt odległa od tego miejsca. Że nikt, kto nie dorastał wśród nocy pełnych śpiewów i opowieści przy świetle księżyca, nie zrozumie — zamilkła, a potem dodała cicho: — Ale kiedy mówiłeś o przodkach… przez chwilę miałam wrażenie, że mówili twoim głosem.
Cisza, która między nimi zapadła, była gęsta, nasycona. Ale nie ciążyła. Wręcz przeciwnie. Była jak mgła unosząca się nad jeziorem, przezroczysta, spokojna, a jednak świadoma głębokości, której nikt z zewnątrz nie potrafiłby zmierzyć.
Ayana
[Witamy się, witamy <3 Absolutnie jestem zauroczona, szczególnie wizerunkiem Lysrandra! Czy miałabyś ochotę sprawdzić, jak wygląda interakcja dwóch żmij w jednym miejscu pracy? Oczywiście mam na myśli nasze postaci w jakimś fajnym wątku :) ]
OdpowiedzUsuńWeiss
Przez chwilę trwała w ciszy. Wcale nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia — wręcz przeciwnie. W jej myślach, zbudzonych jego słowami, zaczęły poruszać się dawne ścieżki, otwierając drzwi, których nie planowała dziś dotykać. Ale Lysrander nie był nachalny. Nie w tej chwili. I właśnie to poruszyło ją najbardziej.
OdpowiedzUsuńSpojrzała na niego uważnie — tak, jak patrzy się na coś, co wymyka się znanym kategoriom. Jakby w jego obecności coś w niej przestawiało się na nowo, odnajdując stare, dobrze znane rytmy w zupełnie innym miejscu świata.
— Co dalej… — powtórzyła cicho, pozwalając tym słowom wybrzmieć między nimi, jakby sam ich dźwięk mógł nadać kierunek. Uśmiechnęła się lekko, z jakąś wewnętrzną pewnością, której sama jeszcze do końca nie rozumiała. — Uczę się słuchać. Siebie. Innych. Nieba. I… pozwalam, by magia mnie prowadziła.
Odwróciła wzrok ku wysokim oknom sali, za którymi noc czerniła się już na dobre. Niebo było czyste, roziskrzone, a wśród migotliwych punktów światła zaczynała wyłaniać się znajoma konfiguracja gwiazd.
— Dziś w nocy w zenicie pojawi się Feniksowa Konstelacja. Raz na siedem lat tworzy korelację z Łukiem Księżycowym i Aran’koa. W Uagadou mówiono, że to czas odrodzenia duszy. Czas, w którym stare rany przestają krwawić, a przyszłość przychodzi we śnie. — Zwróciła się do niego znów, spokojnie, z błyskiem w oku. — Gdybyś miał ochotę... szukaj mnie najbliżej gwiazd.
Wstała. Jej ruchy były miękkie, niespieszne, niemal rytualne — jakby należały do zupełnie innego świata. Podchodząc, przesunęła palcami po jego ramieniu — delikatnie, ledwie musnęła materiał jego płaszcza, ale ten dotyk miał w sobie coś więcej niż fizyczność. Był jak pieczęć, jak echo nienazwanego. Subtelne zaproszenie. Obietnica bez słów.
W tym samym momencie zza ich pleców dobiegł znajomy, głęboki głos:
— Profesor Okoro.
Odwróciła się spokojnie. Dyrektor, który dotąd siedział nieopodal, rozmawiając z innymi nauczycielami, właśnie podszedł bliżej, opierając się o swą zdobioną laskę.
— Czy mogłabyś poświęcić mi chwilę w gabinecie? — zapytał z życzliwością, choć w jego oczach kryła się powaga, jakby niósł słowa, które nie mogły czekać do rana.
— Oczywiście. — odparła spokojnie i skinęła głową.
Zanim jednak podążyła za nim w stronę wyjścia, raz jeszcze spojrzała na Lysrandera. Jej spojrzenie było inne niż wcześniej — cieplejsze, głębsze, jakby powiedziała nim więcej niż jakiekolwiek zaklęcie mogłoby wyrazić. Potem odeszła w milczeniu, znikając za masywnymi drzwiami, a jej zapach — lekko korzenny, ciepły jak suszona lawenda i popiół — unosił się jeszcze przez chwilę w powietrzu.
Za oknem Feniksowa Konstelacja powoli wznosiła się na niebo.
czy spotkamy się wśród gwiazd?
Ayana stała w całkowitym bezruchu. Ramiona opuszczone wzdłuż ciała, palce rozluźnione, a stopy bose, rozstawione pewnie na zimnym, kamiennym podłożu. Czuła je — jak zawsze przed rozpoczęciem rytuału — niczym starą, łagodną obecność. Ciało wracało do swoich najdawniejszych wspomnień. Do miejsca, gdzie uczyła się słuchać ziemi i nieba równocześnie.
OdpowiedzUsuńJej sylwetka rysowała się miękko na tle ciemności. Ubrana w zwiewne, warstwowe materiały, które opadały z jej ramion i bioder w odcieniach ziemi, popiołu i złamanej bieli. Tkanina poruszała się przy każdym oddechu powietrza, jakby była przedłużeniem jej własnego ducha — spokojnego, ale czujnego. Włosy związała nisko, tuż nad karkiem, w gładki, prosty kok, jak robiła to zawsze, gdy miała się skupić. Uważna. Obecna. Gotowa.
Przed nią — szerokie, magiczne okno, wycięte w murze wieżyczki jak nieregularny otwór w rzeczywistości. A za nim: niebo. Głębokie, granatowe, gęste od cienia, przetykane złotem. Feniksowa Konstelacja błyszczała dokładnie w zenicie, jakby świat pod nią przestał istnieć, a istniała już tylko ona — rozpięta nad światem, płonąca w bezruchu. Siedem gwiazd, trzy z nich ułożone w linii prostej jak ogon, czwarta — centralna, największa, migocząca ciepłym bursztynem — serce feniksa. Pozostałe tworzyły zarys skrzydeł. W astrologii Wschodniej Afryki mówiło się, że tej nocy dusze zmarłych przelatują nad światem w postaci światła — i tylko ci, którzy naprawdę słuchają, mogą poczuć ich szept. Przodkowie nie pojawiali się fizycznie. Przychodzili w błysku światła, w drżeniu powietrza. W cieple na karku.
Ayana przyglądała się gwiazdom przez enkomwa, magiczne urządzenie starych czarowników Uagadou, wyglądające jak misa z żywego obsydianu, osadzona w okręgu mosiężnych ramion, zaklętych tak, by łapać i wzmacniać linie gwiezdne. Nie trzeba było patrzeć przez szkło — wystarczyło otworzyć trzecią stronę widzenia. Gdy konstelacja rozbłysła w pełni, cień feniksa zatańczył w misie jak żywy ogień.
Jej dłoń sięgnęła do wiklinowego koszyka. Rozwinęła płótno, odsłaniając misternie splecione umhlanga — kadzidła sporządzone z białej mirry, korzenia bawołu i suszonych płatków niebieskich kwiatów, które rosły tylko tam, gdzie umarli zostali pochowani z honorem. Jej matka nauczyła ją splatać je sama, kiedy miała zaledwie jedenaście lat. „Jeśli nie wiesz, jak prosić przodków o obecność, to nigdy nie usłyszysz ich odpowiedzi.”
UsuńKadzidła zapłonęły bez słowa, zaledwie od dotyku jej palców. Ciepły dym uniósł się ku górze, w smukłych, wijących się wstęgach. Zapach był ciężki, słodki, niemal zbyt gęsty, by go wdychać — ale dla Ayany był znajomy jak woń deszczu na gorącej ziemi. Mówił: jesteś we właściwym miejscu. Właściwej godzinie.
Obok kadzideł leżała glinka. Czerwonobrązowa, mokra, ciepła. Nabierała ją palcami, przesuwając przez skórę swoich ramion, tworząc znaki, które znała na pamięć, a które za każdym razem wyglądały inaczej. Linie przypominały rzeki, rozlewające się po ciele jak mapy dawnych podróży duszy. U stóp — krąg z suszonych liści figowca i trawy, wewnątrz którego odmawiało się słowa pochodzące z języków zanikłych, zachowanych tylko w zaklęciach przodków.
Nie musiała patrzeć za siebie. Wiedziała, że Lysrander tam był.
Jego obecność nie przyniosła chłodu, jak się spodziewała. Nie zakłóciła rytmu. Wręcz przeciwnie — jakby to, że go czuła, że go rozpoznała, że przyszedł, było częścią tego rytuału. Nie drgnęła. Nie obróciła się. Oddychała cicho, regularnie, z dłonią nadal w glince, z kolejnym symbolem gotowym do namalowania na brzuchu — miejscu, gdzie według jej ludu znajdowało się centrum pamięci przodków.
Wypowiedziała pierwsze słowa modlitwy w języku przodków. Cicho, miękko, pośród kadzidlanego dymu i tańczących świateł. Jej głos był ledwie szeptem, ledwie wibracją w powietrzu. Ale konstelacja zadrżała. Feniksowa gwiazda serca zapulsowała silniej, i przez ułamek sekundy wyglądało to tak, jakby cały świat oddychał razem z nią.
Uśmiechnęła się lekko, wciąż wpatrzona w Feniksową Konstelację, która teraz płonęła nad nimi w pełnym blasku. Jej światła układały się w strukturę przypominającą rozpostarte skrzydła – świetliste linie przecinały niebo w delikatnej, niemal oddychającej pulsacji, a najmniejsza z gwiazd – Serce Feniksa – zdawała się drgać synchronicznie z biciem ziemi pod ich stopami.
– Jesteś. – powiedziała cicho, jakby stwierdzała fakt zapisany dawno temu w jakimś zapomnianym manuskrypcie.
UsuńOdwróciła głowę, nie czekając na odpowiedź. W świetle świec i kadzideł jej profil był jak wyrzeźbiony z półcienia: delikatny, ale nie kruchy. Związane w niski kok włosy odsłaniały kark, na którym widniał pojedynczy znak – cienki jak kreska na mapie nieba, wypisany glinką w odcieniu popiołu. Jej strój był lekki, zwiewny – tkanina opadała miękko, łagodnie poruszana nocnym powietrzem.
– Ten rytuał nie służy przywoływaniu. Ani modlitwie. Nie oczekuje odpowiedzi — zaczęła powoli, podchodząc do kamiennej misy i dosypując suszonego ziela do tlącego się już węgla. Zaczerpnęła odrobinę czerwonej glinki z miseczki i zaczęła rozcierać ją w palcach. – To rytuał pamięci. Żeby nie zgubić śladów, które prowadzą przez czas i sny. W Afryce wierzymy, że pewne noce są cieńsze. Że granica między tym, co widać, a tym, co czuć, rozpuszcza się na chwilę. Taka jest właśnie ta noc.
Ayana spojrzała na mężczyznę. Jej oczy błyszczały od światła gwiazd, ale twarz miała spokojną. Uniosła muśnięte gliną opuszki palców ją w jego stronę, w geście zaproszenia.
– To jak otwarcie drzwi. Jeśli chcesz, możesz przez nie zajrzeć.
Nie było w niej natarczywości. Tylko obecność. Spokój. I miejsce – ciche, wolne – które zostawiła dla niego, jeśli tylko zdecyduje się je wypełnić.
Feniksowa Konstelacja rozświetlała się nad nimi coraz wyraźniej. Jej najjaśniejsza gwiazda drgała w powietrzu jak serce — bijące gdzieś ponad światem, nieco szybciej niż zwykle.
Palce, którymi delikatnie mieszała glinkę w misie, poruszały się spokojnie, niemal rytmicznie. Czerwona ziemia była ciepła, jakby zachowała coś z oddechu słońca, spod którego została wydobyta. Kiedy się odezwała, jej głos był niski, miękki, przesiąknięty dymem kadzidła i czymś jeszcze – czymś, co osiadało na języku jak smak deszczu w porze suchej.
OdpowiedzUsuń— Nie robię tego co roku. Ani w żadnym konkretnym czasie — Ayana przesunęła dłonią po wnętrzu misy. — Rytuały nie mają kalendarza. One po prostu przychodzą, gdy są potrzebne. Gdy coś się zbliża. Albo gdy coś przemija.
Uniosła spojrzenie na niebo – konstelacja Feniksa drgała w górze niczym złota rana rozcięta w aksamicie nocy. Świetliste nici układały się w kształt rozpostartych skrzydeł, a u ich podstawy tlił się środek, gdzie spotykały się trzy linie światła: przeszłość, teraźniejszość, i coś jeszcze. Coś, czego nie umiała nazwać, ale czuła to w sobie – rozbudzone, ciche, pełne oczekiwania.
Wzięła delikatnie dłoń Lysrandera. Nie prowadziła jej nigdzie, nie nakładała znaczenia. Po prostu pozwoliła, by jej palce dotknęły jego w tym jednym, spokojnym miejscu między ruchem a ciszą. Potem nachyliła się nad misą i zatoczyła linię glinki na własnym ramieniu – od obojczyka do łokcia – jakby rysowała ścieżkę, którą mogły podążać duchy.
— Czasem przodkowie przemawiają przez sny. Czasem przez śmierć — jej głos był spokojny, nieprzyspieszony. — A czasem przez obecność tych, o których nie mówi się głośno.
Zamilkła na moment, jakby chciała dać przestrzeń temu, co właśnie unosiło się między nimi. Spojrzała znów na konstelację, ale tym razem jej wzrok nie był skupiony wyłącznie na niebie – był gdzieś między wymiarem ducha a światem ciała. Jakby słuchała czegoś, co wciąż brzmiało, ale już nie w powietrzu.
— Jeśli coś się pojawia to nie bez powodu — wypowiedziała to zdanie cicho, ale bez zawahania. — Czasem wspomnienia nie wracają dla nas, ale przez nas, by pokazać, że nie wszystko, co niewypowiedziane, chce pozostać w milczeniu.
Ayana odwróciła się w stronę mężczyzny. Mówiła teraz nie tylko do niego, ale także do tego, co z nim przyszło. Do historii, do cienia kobiety, którą rozpoznał – albo do wspomnienia, które nie chciało się już ukrywać.
— Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz. — Jej spojrzenie było spokojne, miękkie, ale czujne. — Ale przodkowie nie pokazują się, by być przemilczeni. Oni pytają. A czasem żądają odpowiedzi.
W głosie Ayany nie było groźby czy nacisku. Tylko wiedza, rytmiczna i stara jak czerwona glina, którą wciąż trzymała w dłoni. Wsunęła ją delikatnie z powrotem do misy i spojrzała mu w oczy. Nie odwróciła wzroku, choć nie szukała odpowiedzi natarczywie. Raczej dawała przestrzeń.
Niektóre wyznania miały w sobie ciężar poruszający cichsze, głębsze warstwy duszy. Ayana słuchała Lysrandera z tą samą uwagą, z jaką patrzyła w niebo – nie przerywając, nie osądzając. Tylko przyjmując. Nie próbowała ubrać jego słów w znaczenia, których on sam im jeszcze nie nadał.
OdpowiedzUsuńKiedy powiedział o siostrze, coś w niej zadrgało. Cień wspomnienia. Inne imię, inne oczy. Ta sama pustka. Nia, jej własna siostra, także odeszła nagle, pozostawiając po sobie pytania, których nie sposób było zadać już nikomu. A jednak jej obecność wciąż powracała – w snach, w błysku nieba, w milczeniu między dwoma gestami. Przodkowie nie znikali. Zmieniali tylko formę.
Ayana nachyliła się lekko nad jedną z mis. Dłoń przesunęła się nad dymiącym kadzidłem i zamknęła je w powietrzu, jakby spowijała ciszę. Potem uniosła wzrok ze skupieniem.
— To, co przechodzi przez drzwi nie zawsze chce odejść. Ale jeśli ma zostać musi być zaproszone. W innym rytuale, w innym kręgu — zaczęła powoli, niemal szeptem. Jej palce zatoczyły krąg nad linią zaschniętej glinki na ramieniu, w miejscu, gdzie mężczyzna dotknął ją wcześniej. Głos Ayany był miękki, ale wyraźny, jak źródło w głębokiej jaskini. — Takie rytuały wymagają więcej. Ofiary krwi. Intencji, która przekracza ciekawość — zawiesiła głos na moment, pozwalając, by słowa osiadły w przestrzeni między nimi. Wybrzmiały, podkreślając wagę konsekwencji, które za sobą niosły. — Nie są złe same w sobie, ale balansują na granicy tego, co zakazane. A kiedy granica zostanie przekroczona, prawo i magia przestają chronić.
Spojrzała na Lysrandera spokojnie. Nie było w niej lęku, ani oskarżenia. Było ostrzeżenie – wypowiedziane z szacunkiem. Z troski, szczerej i czystej, a nie z władzy.
— Dzisiejszej nocy nie wykonujemy takiego rytuału — odwróciła wzrok ku niebu. — Drzwi są otwarte. Ale nikt przez nie nie przejdzie.
Cisza między nimi była teraz jak powłoka – gęsta, ale miękka, pełna niedopowiedzeń. Ayana sięgnęła do misy i zanurzyła koniuszki palców w oleju, który lśnił jak księżyc w wodzie. Potem dotknęła swojego czoła, serca i ramiona, zamykając w ten sposób krąg.
— To, co zostało wezwane, słyszy. To, co nie odpowiedziało, wybiera ciszę. Dziękujemy. — wyszeptała Ayana. Jej głos był teraz niemal śpiewny, jak pieśń bez melodii, która towarzyszyła końcowi obrzędu.
Zamknęła oczy na moment. Płomień kadzideł zadrżał, a potem wygasł jeden po drugim, jakby słuchał jej oddechu. W powietrzu została woń ziół i ognia – oraz coś trudniejszego do nazwania. Ślad obecności.
Odwróciła się powoli w stronę Lysrandera. Nie była już tą samą kobietą, która patrzyła w niebo. Coś w niej dopełniło się, jakby ten rytuał był także dla niej. Może zawsze był.
— Czasem to nie odpowiedzi nas zmieniają. Tylko pytania, które przestają się bać brzmieć na głos. — dodała cicho.
Odwróciła się powoli w stronę Lysrandera, a jej spojrzenie było miękkie, ale pewne, jakby niosło w sobie decyzję, którą podjęła w ciszy.
Zanurzyła palce w chłodnej wodzie z misy i uniosła dłoń do jego ramienia. Dotknęła go delikatnie, jakby chciała mieć pewność, że nie zakłóci tego, co jeszcze zostało niewypowiedziane. Wilgotnymi opuszkami zaczęła powoli zmywać glinkę, śledząc linię, która prowadziła przez jego skórę – już nie jako znak, lecz jako ślad, który miał odejść.
Glinka ustępowała łatwo, rozpuszczając się pod jej dotykiem jak cień, który traci powód, by się trzymać. Ayana nie odzywała się ani słowem. Nie było w tym geście niczego przypadkowego. Było za to coś czystego, prawie rytualnego. Zamknęli noc, nie zamykając niczego gwałtownie. I może właśnie dlatego, niektóre rzeczy mogły zostać – nieproszone, ale zrozumiane.
Słowa Lysrandera zawisły między nimi jak dym – cięższe niż kadzidło, ale mniej trwałe. Ayana nie odsunęła dłoni, choć przestrzeń, którą przed chwilą dzielili, stała się pusta. Czuła jeszcze ciepło jego skóry na opuszkach palców, ale nie zatrzymała tego w sobie. Pozwoliła, by odpłynęło, jak wszystko, co nie chciało zostać.
OdpowiedzUsuńUniosła wzrok. Nie ze sprzeciwu, ale z obecności.
— Może i nie powinnam była słuchać — powiedziała cicho, nie jak ktoś, kto się broni, ale jak ktoś, kto nie musi się ukrywać. — Ale słuchałam. Bo byłeś tutaj, bo mówiłeś. A ja wierzę, że każde słowo wypowiedziane w kręgu ma swoje miejsce. Nawet jeśli nie znamy jeszcze jego znaczenia.
Zamilkła na moment. Nie próbowała go zatrzymać ani się zbliżyć. Stała tam, gdzie stała – spokojna, osadzona, jakby była smukłą częścią krajobrazu, który przyjął jego obecność bez warunków i oczekiwań.
Powoli obróciła się w stronę misy. Jej dłoń zanurzyła się jeszcze raz w wodzie, ale tym razem nie po to, by oczyścić, lecz po to, by zamknąć.
— Życie nigdy nie idzie na skróty. Wszystko, co wybieramy i wszystko, od czego uciekamy, prowadzi nas tam, gdzie mamy być — przesunęła dłoń po powierzchni wody, aż fala uspokoiła się zupełnie. — Nawet cisza. Nawet odwrócenie się plecami.
Nie było w jej głosie ani pretensji, ani żalu. Tylko prawda, którą znała – wydeptana przez wiele takich nocy, przez śmierć Nii, przez sny, które mówiły więcej niż słowa.
— Ty możesz przestać słuchać siebie. Ale to, co w tobie mówi nie zamilknie tylko dlatego, że je zignorujesz — powiedziała w końcu, spokojnie. — Ja nie muszę nic robić. Ale gwiazdy zawsze zrobią swoje. — dodała cicho, po czym zamknęła krąg jednym gestem dłoni. Jak pieśń domknięta ostatnim dźwiękiem.
Spojrzała jeszcze raz na Lysrandera. Nie próbowała go zatrzymać. Nie zaprzeczała jego słowom, nie próbowała dotknąć lodu, którym się właśnie otoczył. Nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia, ale dlatego, że wszystko, co istotne, już zostało powiedziane. A może raczej: poczuła, że to nie jej odpowiedź ma tu znaczenie.
Odwróciła się w stronę wyjścia. Jej krok był cichy, równy. Nie był to odwrót. To było odejście z miejscem na dalszy ruch, ale już nie jej.
Zatrzymała się jednak w progu. Na zewnątrz niebo było jeszcze głębokie, jakby wciąż drżało od przeszłości. Przez moment wyglądała, jakby słuchała czegoś, czego nie słychać. Wtedy odwróciła głowę przez ramię. Nie spojrzała na Lysrandera wprost, ale jej głos był wyraźny.
— A jeśli jednak wciąż masz coś do zrobienia? — zadała pytanie cicho, tak jakby mówiła do nocy. Nie czekała jednak na odpowiedź. Zrobiła krok w ciemność i zniknęła.
Drzwi powoli zamknęły się za Ayaną, wyciszając szum deszczu. Przez chwilę jeszcze stała, pozwalając oczom przywyknąć do przygaszonego światła wnętrza. Potem ruszyła cicho, z lekkością, która nie pasowała do ciężkiej, przesiąkniętej alkoholem atmosfery baru.
OdpowiedzUsuńMinęła Lysrandera bez słowa, nie zatrzymując na nim wzroku ani o sekundę dłużej, niż to konieczne. Zajęła miejsce dwa krzesła dalej od niego, respektując dystans, który sam wyznaczył. Wsunęła się na stołek płynnym ruchem i zsunęła z ramion płaszcz, który zawisł zgrabnie na oparciu. Jej obecność była inna niż wszystko dookoła – jak nuta zapachu jaśminu w zadymionym pomieszczeniu.
Z głośnika sączyła się delikatna melodia, jazzowa interpretacja starego standardu, saksofon leniwie przeplatał się z pianinem.
— Dobrze grają — rzuciła cicho, jakby do siebie, ale słowa dotarły do Lysrandera. — Lubię jazz, kiedy jest smutny, ale nie żałosny. Taki, który wie, że smutek to nie koniec świata, tylko inny kolor światła.
Nie rozglądała się wokół. Nie musiała. Czuła, że bar obserwuje ją uważnie, choć nie nachalnie. Kilku klientów, przyzwyczajonych do rutyny wieczornych drinków i własnych myśli, uniosło wzrok na dźwięk jej głosu. Jeden z mężczyzn przy bocznym stoliku mimowolnie odsunął się nieco, jakby jej obecność naruszyła granice tego, co przyziemne. Była tu i nie była stąd. Delikatna, ale z gruntu niewzruszona.
Zamówiła herbatę z imbirem, wywołując tym krótkie uniesienie brwi u barmana. Ostatecznie jednak skinął głową bez słowa i zniknął za ladą. Dopiero wtedy Ayana powoli zwróciła się ku Lysranderowi. Przesunęła palcami po blacie, tak jakby chciała poczuć fakturę drewna, zanim przeniosła na niego spojrzenie.
— Dobrze cię widzieć — powiedziała spokojnie, z lekkim uśmiechem. Nie był on z rodzaju tych, które miały coś ukryć albo wymusić. Był szczery, po prostu. Jej ton był łagodny, jakby nie dzieliło ich nic więcej niż kilka dni zwykłej nieobecności. W jej postawie nie było ani napięcia, ani oczekiwania. Po prostu była. Jak światło latarni w deszczu – spokojne, pewne, niepotrzebujące odwzajemnienia, by trwać.
Bar, który do tej pory wydawał się skurczony w sobie, jakby lekko się rozsunął. Ayana nie należała do tego miejsca, ale też nie próbowała do niego pasować. A jednak coś w jej obecności – może ta cicha pewność siebie, może ten nieproszony spokój – sprawiało, że zgrzyt przestał zgrzytać. Na chwilę. Na długość oddechu.
Jej spojrzenie przesunęło się po barze, aż zatrzymało na zakurzonej półce w głębi. Uniosła dłoń, delikatnym ruchem nadgarstka wykonując subtelne zaklęcie przywołania. Pudełko z czarodziejskimi szachami oderwało się od drewnianego regału i, unosząc się jak nieco niechętny duch, przyleciało w jej stronę. Ustawiła je na blacie z miękkim stuknięciem drewna o drewno.
Nie zapytała, czy Lysrander ma ochotę zagrać, nie zapowiedziała niczego. Tylko otworzyła wieko, wysunęła planszę i zaczęła układać figury. Białe i czarne pionki ziewnęły ospale, przeciągnęły się i spojrzały na nią z cichą obrazą za to, że przerwała im sen. Ale nie protestowały.
Kiedy przesunęła filiżankę z herbatą z imbirem na bezpieczny skraj stołu, światło nad ich częścią baru złagodniało, jakby nawet ono chciało być delikatniejsze w jej obecności. Kilku gości, siedzących rozproszeni w kątach, spojrzało na nią ukradkiem. Jeden z nich, młodszy mężczyzna z rozpiętą kurtką, zapatrzył się na nią na tyle długo, że jego drink rozlał się na blat, niepostrzeżenie.
Ayana nie zwróciła na to uwagi. Skupiła się na figurkach, które ustawiały się na swoich miejscach z miękkim pomrukiem. Dopiero gdy wszystkie były gotowe, podniosła wzrok na Lysrandera.
— Zagramy? — zapytała, jak gdyby nigdy nic. W jej słowach nie było nacisku. Nie było również dystansu. Była propozycja. Możliwość. Chwila wypełniona czymś, co mogło stać się czymkolwiek. Albo niczym.
Ayana patrzyła na poruszającego się skoczka bez cienia zaskoczenia, jakby znała ten ruch zanim jeszcze został wykonany. Gdy koń zatrzymał się z miękkim tupnięciem na polu, wypuściła powietrze nosem z ledwie wyczuwalnym westchnieniem. Uśmiech, jaki zagościł na jej ustach, był cichy i lekki. Taki, który pojawia się, gdy ktoś rozpoznaje starą melodię graną w nowej tonacji.
OdpowiedzUsuńZamrugała powoli, a świat wokół niej zdawał się drżeć. Nie od napięcia, lecz od delikatnego mrowienia magii, która wypełniała przestrzeń między nimi. Poczuła ją w powietrzu, w splocie ciepła unoszącego się z herbaty, w cieniach migoczących na ścianach. Znała tę aurę. Była jak nuta dobrze zapamiętanego snu – ulotna, a jednak namacalna.
Wróciły do niej obrazy, których nie przywoływała świadomie: ogień tańczący w kręgu kamieni pod otwartym niebem, zapach kadzidła na skórze, cichy śmiech w nocy pełnej konstelacji. Głos Lysrandera, wypowiadający jej imię z tą niepowtarzalną intonacją, jakby znał wszystkie jego znaczenia. Usta milczały, ale wspomnienia szeptały cicho w głowie. Ayana nie odgoniła ich, ale i nie karmiła. Były częścią jej krajobrazu, jak góry, które zawsze są na horyzoncie, nawet jeśli się do nich nie wraca.
Powietrze pulsowało, jakby świat na moment zwolnił tylko po to, by pozwolić tej chwili w pełni wybrzmieć. Przeniosła spojrzenie z planszy na Lysrandera, gdy wypowiedział swoje słowa.
Ta gra nigdy nie będzie tylko grą.
Nie uniosła brwi, nie odpowiedziała od razu. Tylko patrzyła na niego z tym spokojnym, głębokim spojrzeniem, które nie potrzebowało słów, by być zrozumiane. Być może już wiedziała, że dla niego ta rozgrywka miała znaczenie, którego sam jeszcze nie zdołał nazwać.
Zamieszała delikatnie herbatę, z lekkością, która kontrastowała z napięciem chwili. Aromat imbiru uniósł się nad filiżanką, zderzając się z ostrym zapachem jego whisky. Dwa światy. Dwie strategie. Dwie natury. I jeden stół, który stał się sceną.
Ayana wyciągnęła dłoń, przesunęła palcami wzdłuż krawędzi planszy, nie dotykając jeszcze żadnej z figur. Wokół jej nadgarstka zamigotał ledwie dostrzegalny ślad ochronnego amuletu – cienka nić zaklęcia, które nosiła od czasów Uagadou. Ślady afrykańskiej magii – rytmicznej, śpiewnej, głębokiej – mieszały się z aurą zaklęć czystych, surowych, północnych.
W końcu poruszyła się, wybierając jedną z wież. Figurka poruszyła się z gracją, niemal oburzona, jakby miała własne zdanie na temat tej strategii. Ayana nie skomentowała. Pozwoliła ruchowi opaść w ciszy, jak kropla w jeziorze.
— Nie gram po to, by wygrać — powiedziała cicho, patrząc na niego z miękkim uśmiechem. — Lubię sprawdzać, dokąd gra mnie zaprowadzi.
Słowa zawisły w powietrzu, niespieszne, wolne od wyzwań i ukrytych znaczeń. A jednak ich głębia nie umknęła uwadze. Dla Ayany liczyła się podróż. Rytm. Wymiana. Pojedynek.
Sączyła herbatę powoli, jakby chłonęła nią nie tylko ciepło, ale i czas. Kątem oka dostrzegła, jak barman zlustrował ich kątem spojrzenia – może nie po raz pierwszy, może próbując zrozumieć, jak to możliwe, że dwoje ludzi siedzi w środku zwyczajnego baru i mimo to przestrzeń wokół nich zdaje się drgać, jak pole zaklęcia.
Plansza wciąż była w połowie gry, ale dla Ayany to nie miało znaczenia. Ruch był wykonany. Karty, choć niewidzialne, już zostały rozdane. A ona czekała, uważna, spokojna jak jezioro przed deszczem.
— Twój ruch. — dodała cicho, nie spuszczając wzroku z Lysrandera. Uśmiech, który unosił się na jej ustach, nie był wyzwaniem. Był zaproszeniem.
[To zaszczyt dla mnie i dla Charliego ❤️ przyjmujemy, nie śmiemy odrzucać takich tytułów, a w relacje wchodzimy z zamkniętymi oczami.]
OdpowiedzUsuńCharlie Thornewell
Ayana długo nie sięgała po figurę. Jej dłoń spoczywała luźno przy filiżance, lecz wzrok był zupełnie gdzie indziej. W ciepłej ciszy, która między nimi zawisła, dostrzegała zmianę, niemal fizyczną, jakby wraz z kolejnym łykiem whisky opadła z mężczyzny niewidzialna zbroja. Ostre krawędzie słów, którymi pociął ją tamtej nocy podczas rytuału, złagodniały. Nie było w nim już chłodu tylko coś znacznie trudniejszego do uchwycenia. Szczerość. Krucha i nieoszlifowana. Jakby nieświadomie pozwolił sobie być dokładnie takim, jakim był, zanim świat nauczył go ukrywać wszystko, co miękkie.
OdpowiedzUsuńTo nie był ten sam Lysrander, który kiedyś patrzył na nią z miejsca, gdzie nie sięgała – z dystansu, który sam pielęgnował. I nie ten, który zamknął się w milczeniu po ich pierwszym spotkaniu w Ilvermorny. To był ktoś inny. Może ten sam, z którym dzieliła jedno lato. A może ktoś jeszcze bardziej prawdziwy.
W powietrzu znów drżała magia – nie ścigająca się, nie pchająca się nawzajem, a koegzystująca. Dwa oddechy, dwie opowieści, dwa tempa. Czuła jego dotychczasową aurę, spiętą, surową, która z każdą kolejną chwilą przemieniała się w miękkość, w której pozwolił się jej zbliżyć. Nie na wyciągnięcie dłoni, ale chociaż na wyciągnięcie spojrzenia.
Ayana zamknęła oczy na ułamek sekundy, jakby chciała ten moment zatrzymać w pamięci. Zarejestrować go nie tylko myślą, ale i sercem. A potem sięgnęła po pionka, drobny ruch, świadomy i lekki, jakby sama gra była tylko cieniem tego, co naprawdę się działo.
Ta wersja jego samego, nieokryta dumą i niezasłonięta ostrym słowem, była jej obca i znajoma zarazem. Wspomnienie z przeszłości i obietnica, której nikt nie wypowiedział na głos.
— Wygrana nigdy nie powinna być celem samym w sobie. Bo często, kiedy w końcu zwyciężysz, nie pozostaje w tobie już nic więcej, poza pustką. — stwierdziła, obejmując wargami brzeg filiżanki, by upić niewielki łyk.
Ayana spojrzała na niego przez smukłe obręcze pary, która unosiła się znad naczynia. Uśmiech miała łagodny, niemal melancholijny, a zarazem świadomy. Nie sądziła, że dojdą do tego miejsca. A jednak byli. I nikt już nie udawał, że to tylko szachy.
— Im dłużej nosisz zbroję, tym łatwiej zapomnieć, jak to jest żyć bez niej — powiedziała cicho, ale bez wyrzutu. — Jak oddycha się bez ciężaru. Jak się siada do rozmowy, a nie do obrony.
Zamilkła na moment, pozwalając słowom opaść między nimi jak opadłe liście – cicho, miękko, ale nie do zignorowania. Po czym kontynuowała:
— Czasem człowiek nawet nie zauważa, że to, co miało chronić zaczyna unieruchamiać. Że nie można już podnieść ręki, żeby dotknąć drugiego człowieka, bo wszystko stało się pancerzem.
Jej głos nie drżał, ale była w nim nuta tęsknoty. Nie za przeszłością, bo ta, choć bolesna, już dawno osiadła w niej jak warstwa pyłu na dawnych fotografiach. To nie za nią tęskniła. Tęskniła za czymś, co istniało pomiędzy. W przestrzeni spojrzeń, które kiedyś nie potrzebowały słów, w obecności, która nie musiała być tłumaczona. Za tą delikatną nicią bliskości, którą ktoś niepostrzeżenie przeciął w chwili nieuwagi, dumy albo lęku.
Pionek, którego przesunęła, zatrzymał się tuż przed jednym z jego, niemal jakby kusił, a nie atakował. Wystarczyło zaledwie krótkie spojrzenie, aby dostrzec, że w ten sposób stał się łatwym celem.
Krzywy uśmiech na ustach Lysrandera sprawił, że magia zadrżała po raz kolejny. Jakby przez chwilę pozwolił sobie na moment bycia kimś innym. Albo może kimś, kim był od zawsze, tylko o tym zapomniał. Ayana patrzyła na niego uważnie, z tą samą łagodnością, którą miała w głosie. Nie odezwała się od razu. Chciała go zapamiętać.
— Dawno nie widziałam, jak się uśmiechasz. — powiedziała w końcu. Bez pretensji. Bez ciężaru wspomnień. Jakby dzieliła się drobnym odkryciem, intymnym jak szept między stronami zamkniętej księgi.
Jej głos był spokojny, miękki jak wieczorne światło — i przez chwilę wydawało się, że w tej jednej partii może zmieścić się wszystko, co nigdy nie zostało wypowiedziane.
— Twoja kolej.
Nie poprawiła się na krześle. Nie cofnęła dłoni. Nie odpowiedziała od razu.
OdpowiedzUsuńCisza była potrzebna – nie po to, by ukryć to, co powiedziane, ale by pozwolić temu zapuścić korzenie. W niej, w nim, w przestrzeni między nimi. I choć nie padło jeszcze ani jedno słowo, które byłoby wprost przeprosinami, Ayana słyszała je wyraźnie. W delikatnym ugięciu jego głosu. W ruchu dłoni, która nie zdjęła pionka. W sposobie, w jaki spojrzał, jakby wreszcie widział nie tylko ją, ale siebie samego przy niej.
Jego zbroja się kruszyła. Nie pękała gwałtownie, nie widowiskowo. Ale nieubłaganie. Jak lód na jeziorze, który pod wpływem pierwszego słońca zaczyna cicho strzelać pod powierzchnią. I Ayana poczuła to z niemal metafizyczną pewnością: że te drzwi, które rozwarły się podczas rytuału, wcale nie otwierały się na świat zewnętrzny. One sięgały do środka. Do zakamarków, które on sam nauczył się omijać.
Jej wzrok osiadł na nim z nową miękkością. Nie było w niej obaw. Tylko gotowość. Cierpliwa, niewymagająca. Jak dotyk dłoni, który nie popycha, a czeka, aż druga odważy się odpowiedzieć.
— Może właśnie o to chodzi w bliskości. Że kiedy się nią dzielisz, nie musisz już wszystkiego kontrolować. Bo ktoś inny trzyma cię, kiedy ty puszczasz — powiedziała cicho. — Czasem to, co najsilniejsze, jest właśnie tym, co łagodne.
W jej głosie nie było patosu. Tylko miękka, oswojona prawda. Taka, która przyszła po wielu nocach milczenia i wielu porankach samotnych myśli. Nie unikała jego wzroku. Wprost przeciwnie, utrzymywała go z delikatną determinacją. Nie po to, by coś wymusić, ale żeby pokazać, że nadal tu jest. Że nie ucieka. I nie zamierza.
— Oddech nie wraca od razu — dodała po chwili, sięgając po figurę. Nie z wyrachowaniem, nie z planem wygranej. Po prostu poruszyła ją tak, jakby każda kolejna decyzja, na planszy i poza nią, była jedynie kolejnym krokiem w stronę prawdy. — Ale wraca. Krok po kroku. W miejscu, gdzie nie trzeba się już bać, że ktoś go usłyszy.
Zawiesiła wzrok na jego dłoni, tej nieruchomej, spoczywającej przy szklance. I choć nie poruszyła własnej, w jej spojrzeniu było coś, co budowało most. Nienarzucające się zaproszenie. Jak światło w oknie, które po prostu jest. Nie po to, by oślepiać, ale żeby ktoś mógł je dostrzec, kiedy wraca z drogi.
Ayana uśmiechnęła się lekko, ale nie była to łagodna melancholia sprzed kilku chwil. Tym razem był to uśmiech prawdziwie nowy. Taki, który nie wspominał przeszłości, a patrzył przed siebie — z czułością i czymś jeszcze… czymś, co dawno w niej nie drgnęło.
Iskra. Cicha, ale pewna. Jak pierwszy płomień, który pojawia się tam, gdzie dawno było tylko żarzenie.
Siedziała w milczeniu, wciąż obejmując dłońmi ciepło tego momentu, jakby trzymała w palcach drobne światło. Nie mówiła nic, nie dlatego, że nie miała słów, ale dlatego, że bała się je wypowiedzieć, by nie zakłócić tego, co niespodziewanie stało się między nimi miękkie. Delikatne i prawdziwe.
OdpowiedzUsuńTo nie była ulga. Ani radość. To było coś głębszego. Jak cień, który zniknął z duszy tylko na chwilę, ale wystarczyło, by pozwolić jej odetchnąć inaczej niż dotąd, głębiej.
Patrzyła na Lysrandera. Nie na twarz, nie na ruchy, ale na jego obecność. Na to, jak siedział trochę ciszej, trochę mniej opancerzony. Jakby coś w nim, co dotąd krzyczało o przetrwanie, wreszcie szeptało: jestem tu. Nie walczył już z chwilą.
W niej coś się poruszyło. Nie nagle, nie gwałtownie. Jak pąk w suchym powietrzu, który nieśmiało sprawdza, czy może się otworzyć. To była nadzieja. Nie ta infantylna, która oczekuje zmiany od razu, ale ta dojrzała, ostrożna, która wie, że jutro może nie przynieść cudu. Ale i tak zakorzenia się mimo wszystko.
Bo jutro mogło znów być trudne. Mogło przyjść z jego spojrzeniem, które stanie się na powrót twarde i chłodne. Jego słowa mogły znów stać się ostrożne, a dłonie zamknięte, znów schowane za twardą skorupą, którą wokół siebie wybudował. Ale teraz był przy niej. Naprawdę.
Ayana czuła w sobie coś jeszcze. Ciche przekonanie, które miała od dzieciństwa, karmione szeptami starych opowieści i ciszą pod rozgwieżdżonym niebem. Że są chwile, które zesłane są przez gwiazdy. I nie muszą trwać wiecznie, żeby zostać na zawsze.
Spojrzała na ich dłonie – splecione, ciepłe, żywe. Na jego nadgarstek, który dotykał jej skóry dokładnie tam, gdzie subtelnie trwała wyczarowana przez nią linia ochronnego zaklęcia. Subtelna spirala magii zadrżała w odpowiedzi, jakby rozpoznała drugi puls. Przez krótką chwilę cienka smużka światła, niemal niewidoczna, przesunęła się na skórę Lysrandera, otulając jego nadgarstek tym samym rytmem, co jej własny Tym samym kodem. Jakby amulet, który nosiła, postanowił podzielić się siłą z kimś, kto wreszcie otworzył się na dotyk.
Ayana uniosła wzrok. Jej uśmiech nie był szeroki. Był cichy, ciepły, utkany z pokory i czegoś jeszcze. Z nadziei, która nie obiecywała niczego więcej niż to, co już było.
Zamknęła oczy tylko na chwilę. Nie po to, by uciec, ale by wszystko w sobie przyjąć. Ten dotyk. Ten oddech. Tę obecność. Pozwoliła tej chwili trwać. Nie dopytywała, nie próbowała złapać więcej, niż przyszło. Bo wiedziała, że magia tej chwili była pełna sama w sobie. Jutro mogło nadejść z ciszą, chłodem i nowym murem – ale to nic. To, co stało się teraz, było prawdziwe. I nikt im tego nie odbierze.
A kiedy znów otworzyła oczy, spojrzała na niego z miękkością, która nie domagała się niczego. Tylko była. Jak światło zostawione dla kogoś, kto może jeszcze nie wie, że wraca do domu.
Ayana nie odpowiedziała od razu. Pozwoliła słowom opaść między nimi jak kurz z oddechu przeszłości – cicho, bez pośpiechu. Patrzyła na ich splecione dłonie, jakby widziała coś więcej niż tylko skórę i palce. Jakby widziała ślady dawnych lęków i dróg, które biegły w zupełnie różnych kierunkach, a jednak teraz spotkały się tutaj. W tej chwili.
— Może wcale nie boimy się tego, co ktoś w nas zobaczy. Tylko tego, że jeśli zostanie, to już nie będziemy mogli udawać, że jesteśmy kimś innym — powiedziała miękko, prawie szeptem. — I może najtrudniejsze jest to, by nie odwrócić się od samego siebie, kiedy ktoś naprawdę nas zobaczy. Kiedy już nie ma maski, nie ma zbroi.
Zamilkła na moment, ale nie odwracała wzroku od jego spojrzenia. W jej oczach było coś łagodnego, pełnego ciepła. Jak światło rozproszone przez mgłę.
— Nie wszystko stracone. — głos Ayany był cichy, jakby wypowiadała słowa utkane z czegoś zbyt kruchego, by się nimi pochwalić.
Otoczona stosami książek i unoszącym się w powietrzu kurzem, zakopana we własnym świecie siedziała przy ławce nie zważając na nic co wiązało się z rzeczywistością. Czas nie miał odwzorowania w realności a wszelkie troski dnia codziennego nie istniały. Zdmuchnęła spadający na twarz kosmyk włosów, który uwolnił się z niechlujnie upiętych włosów utrzymujących się na czubku głowy jedynie dzięki mugolskiemu długopisowi. W świecie magii używała samopiszącego pióra, obecnie zgrabnie wylewającego wszelkie myśli Ophelii na stronice notatnika. Ona natomiast szepcząc bliżej nieokreślone sylaby zwracała uwagę na wibracje różdżki potęgowane wewnętrzną harmonią intuicji. Od paru miesięcy pracowała nad urokiem wytwarzającym podmuch wiatru. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, w zaledwie kilka dni z jej różdżki wypłynął delikatny podmuch, na tyle spokojny, że zdołał jedynie zgasić świecę. Od tego czasu utknęła w irytującym zawieszeniu. Nagle wpadła na genialny pomysł uśmiechając się pod nosem nieświadoma niczyjej obecności i odłożyła różdżkę na bok wtykając nos w świeżo zapisane kartki obserwując z ekscytującą niecierpliwością runy układające się zgrabnie w logiczną całość.
OdpowiedzUsuńWtedy zamarła. Kroki stawiane na starej, drewnianej podłodze trzeszczały powodując eksplozję w jej klatce piersiowej. Podniosła przestraszony wzrok ku nadchodzącemu dźwiękowi nie potrafiąc ruszyć nawet palcem. Z wszystkich osób, których nie chciała zobaczyć zdecydowanie zajmował miejsce na podium — Prof. Lysander Harkaway, który miał zostać jej mentorem, a jak szybko się okazało był jedynie kolejną uprzedzoną do niej osobą. Ilvermorny miało być ucieczką, miejscem resetu wszelkich przykrych wspomnień i szerzącej się nienawiści, nic bardziej mylnego. Wciąż była tą samą mugolską nieudacznicą, zamkniętą w sobie ofermą, nieważne jak bardzo pragnęłaby innego scenariusza, nie miała wpływu otoczenie.
Wpatrywała się w niego, z szeroko otwartymi oczyma, bojąc się nawet mrugnąć, jakby od jej zawahania miały zależeć losy jej istnienia. Stanął obok niej, surowo lustrując dziennik z jej prywatnymi zapiskami, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego, a ona spalona ze wstydu spuściła wzrok, momentalnie zamykając notatki chcąc chronić pozostałości jej prywatnego świata.
— Przepraszam, ja nie wiedziałam, że ktoś się tutaj pojawia, już uciekam. — powiedziała niemal szeptem unikając kontaktu wzrokowego, pospiesznie próbując schować swoje tabuny książek. Próbując, ponieważ nieudolnie zahaczyła łokciem buteleczkę z atramentem brudząc niektóre okładki. Poczuła wylewający się, gorący rumieniec na własnych policzkach, choć nie odważyła się spojrzeć na swojego przełożonego.
spalona ze wstydu stażystka <3
Ayana patrzyła na niego długo. Nie ze zdziwieniem, nie z niedowierzaniem, ale z czymś głębszym i cichszym. Jakby właśnie w tej chwili w jej wnętrzu coś się domknęło, a jednocześnie coś nowego zaczęło kiełkować. Jej dłoń spoczywała nadal w jego, ciepła i nieruchoma, jak kotwica, którą rzucił nieświadomie, a która znalazła grunt, nawet jeśli sam w to nie wierzył.
OdpowiedzUsuńUśmiechnęła się, bez euforii, bez drżenia. To był uśmiech, który zna tylko ten, kto przeżył ból, poznał jego smak i nauczył się, że nie zawsze trzeba od niego uciekać. Że czasem właśnie on staje się drogą do światła. Przez jej ciało przeszła fala ciepła, nie gwałtowna, lecz rozlewająca się powoli, jakby z wnętrza serca, w którym znów zaczęło bić coś więcej niż tylko rozsądek.
Czuła, jak coś w niej się otwiera, warstwa po warstwie. Nie pod wpływem jego słów, ale pod wpływem tego, co z nimi zrobiła. Bo każde zdanie, które wypowiedział Lysrander, osiadało w niej inaczej, nie jak obietnica czy wyznanie, lecz jak lustro. Przypominało jej to lato, kiedy jeszcze wszystko było proste, bo była młoda, pełna nadziei i wiary, że jeśli się kogoś kocha, to wystarczy. A potem to, co miało być początkiem, rozpadło się jak szkło. Nagle, boleśnie, bez słów.
Ale ten ból już jej nie krwawił. Zamiast tego stał się czymś w rodzaju żywej blizny, pamięcią o tym, że kochała naprawdę. Że potrafiła, że przetrwała. I że nawet jeśli serce pęka, nie traci na wartości. Wręcz przeciwnie – zyskuje głębię.
— Kiedy byłam młodsza wierzyłam, że bliskość to obietnica. Że jeśli otworzysz serce, ktoś je weźmie w dłonie i będzie chronił, jak cenny artefakt — powiedziała cicho, nie zabierając dłoni. — Myślałam, że bliskość to gwarancja. I jeśli się ją komuś daje, ten ktoś stanie się domem. A potem się nauczyłam, że czasem ten dom staje w płomieniach. Albo ktoś zamknie ci drzwi przed nosem i zostajesz na zewnątrz, sama. — głos Ayany nie drżał. Był spokojny i miękki, ale pewny. Niesiony przez tę samą siłę, z którą przez lata wędrowała po świecie. Samotna, ale nie zagubiona.
UsuńPrzesunęła palcem po jego nadgarstku, tam gdzie magiczna linia ochronnego amuletu z jej skóry – subtelna, jakby tkana z księżycowego pyłu – przeskoczyła na jego skórę. Na mgnienie oka zajaśniała cicho, jakby magia rozpoznała nową obecność, nową intencję. Już nie broniła, ale otulała ich obojga.
Ayana niosła wzrok. Patrzyła na mężczyznę spokojnie, z tą samą cichą siłą, z jaką niegdyś patrzyła w nocne niebo, szukając w gwiazdach odpowiedzi.
— Ból jest częścią istnienia, Lys — jej głos zadrżał, ale nie od niepewności. Od emocji, które nosiła przez lata, nie wypowiadając ich nigdy do końca. — Czasem większą niż miłość. Ale bez niego wszystko inne traci wagę. Równowaga świata nie polega na tym, że jest tylko światło. To, co cenne, wykuwa się też w ciemności. W rozczarowaniu. W rozstaniu.
Zamknęła oczy na moment. Pozwoliła sobie poczuć wszystko. Ciepło dłoni Lysrandera, ciężar powietrza między nimi, niepokój własnego serca, które biło teraz z rytmem niepewności, ale też dziwnej, niemal świętej gotowości.
Gotowości, by zaryzykować.
Spojrzała na niego, z tą swoją dziwną, miękką intensywnością, jakby widziała więcej, niż tylko to, co powiedział. Jakby patrzyła przez warstwy lęków i ran, wprost na rdzeń człowieka, którego znała od lat, ale który dopiero teraz zaczął jej się naprawdę pokazywać.
— Może mamy tylko ten wieczór. Może jutro znowu się odsuniesz. Schowasz. Może zamkniesz drzwi — dodała po chwili ciszej, prawie szeptem, jednak bez nuty oskarżenia czy wyrzutu. Miękko, ciepło, niemal z czułością. Zbliżyła się nieznacznie. Nie fizycznie, lecz intencją i świadomością, że ten moment nie potrzebuje dotyku, by się dopełnić. Wystarczyło, że była. Cała. Bez masek, z ranami i siłą. — Nawet jeśli tak się stanie… Teraz możesz mnie zobaczyć taką, jaką jestem. To, co dostaliśmy tutaj, zesłały nam gwiazdy. I to zostanie. W tobie, we mnie. W czymś większym, czego nie sposób nazwać.
Milknąc, nie uciekła wzrokiem. Trwała w tej chwili. Świadoma, że nie daje mu złudzeń. Daje mu wybór. Daje mu siebie. Nie jako obietnicę, ale jako decyzję. Bo nawet jeśli on się nie odważy – ona już wybrała.
Ayana pozwoliła, by jego słowa osiadły w niej powoli, jak pył po starym zaklęciu, które dopiero co straciło swój ostatni blask. Patrzyła na niego uważnie, niemal tak, jak patrzy się w niebo po burzy – nie po to, by szukać słońca, ale by zobaczyć, jak powietrze zmienia się w czymś, co można wreszcie wziąć głębiej do płuc. W jej spojrzeniu było coś więcej niż odpowiedź. Była w nim decyzja.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, Lys… ryzyko to nie jest coś, od czego uciekam — zaczęła cicho. Jej głos miał w sobie miękkość jedwabiu, ale i tę nieodpartą pewność, jaką daje tylko doświadczenie. — Ból nie jest przeciwnikiem. Czasem jest nauczycielem. Uczy, gdzie jesteśmy słabi… i gdzie naprawdę chcemy być. Uczy, że wartość tego, co trzymamy w dłoniach, mierzy się nie tym, jak bardzo jest bezpieczne, ale tym, jak bardzo jesteśmy gotowi to czuć.
Jej palce poruszyły się lekko w jego dłoni, jakby badały nowy kształt obecności, który między nimi powstał. Subtelnie, z nutą ostrożności i jednoczesnym pragnieniem, by odkrywać go bardziej.
— Mogę się sparzyć. Mogę znów poczuć, jak to jest, kiedy coś się kończ — spojrzenie Ayany nie drgnęło. — Ale wolę to ryzyko niż życie w miejscu, gdzie nic nie porusza serca. Bo serce, które nie boli, zwykle też nie kocha.
Na moment zamilkła, pozwalając, by jej słowa popłynęły w nim tak samo głęboko, jak jego słowa przed chwilą popłynęły w niej. A potem pozwoliła wślizgnąć się w to napięcie odrobinie światła. Jej usta wygięły się w figlarnym uśmiechu, który znał już kiedyś, dawno temu, w czasach, kiedy wszystko było prostsze.
— Poza tym — dodała z łagodną ironią, przechylając głowę w bok. — Doskonale wiedziałam, jaki ciężki charakter miałeś już za szkolnych czasów. I, jak może pamiętasz, wtedy mnie to nie odtrąciło. Myślę, że teraz też się na to nie zanosi.
Jej głos przy tym ostatnim zdaniu zmiękł jeszcze bardziej, jakby w tym drobnym żarcie niosła coś więcej. Obietnicę, że nie boi się jego trudnych części. Że jeśli ma go widzieć takim, nie okrytym, to widzi też te ostre krawędzie. I nadal chce przy tym zostać.
Drzwi po lewej stronie baru trzasnęły przeciągle, a chłodne powietrze na moment zmieszało się z zapachem drewna i dymu. Ostatni klient, otulony ciężkim płaszczem, wyszedł w noc, nie rzucając im nawet spojrzenia. Została po nim tylko resztka wilgoci na podłodze i dźwięk dzwoneczka nad framugą.
Bar opustoszał. Ciszę wypełniał teraz jedynie jednostajny stuk szkła o szkło – barman, oparty leniwie o ladę, szorował szklanki magiczną ściereczką, która sama odnajdywała kolejne naczynia. Nad wolnymi stolikami unosiły się krzesła, ustawiane w powietrzu miękkim zaklęciem, jakby meble też szykowały się na nocny odpoczynek.
UsuńW szklance Lysrandera whisky już dawno się skończyła. Herbata Ayany, wypita tylko do połowy, ostygła, a na jej powierzchni zebrał się cienki, mleczny film.
Ayana przesunęła palcami po porcelanie, ale nie sięgnęła, by zrobić łyk. Spojrzała na mężczyznę, a jej usta wygięły się w delikatnym półuśmiechu.
— Wydaje mi się, że to miejsce zaoferowało nam już wystarczająco wiele — powiedziała miękko, a w jej głosie było coś między żartem a cichą zgodą na to, że wieczór jeszcze się nie skończył. Nie wstała od razu. Pozwoliła, by cisza między nimi jeszcze na moment rozciągnęła się w przyjemnym napięciu, a potem dodała: — Chodźmy.
Jej spojrzenie było otwarte, zapraszające, ale nie narzucało drogi. Jej dłoń, wciąż spoczywająca w jego, nie poruszyła się. To było zaproszenie nie tylko do wyjścia, ale i do decyzji. Do poprowadzenia ich w stronę miejsca, którego jeszcze nie znali, ale które mogło stać się częścią tej samej opowieści, w której właśnie oboje zaczęli uczestniczyć bez masek.
Ayana patrzyła na niego z czymś pomiędzy czułością a tym rodzajem spokoju, który rodzi się wtedy, gdy człowiek po drugiej stronie stołu przestaje udawać, że jest niezniszczalny. W jej spojrzeniu nie było ani śladu rozbawienia jego niezgrabnością czy politowania. Była tylko uważność, którą ofiarowała mu w całości, i pamięć.
OdpowiedzUsuńPamięć o tamtym chłopaku sprzed lat, który też potrafił tracić równowagę, choć wtedy na zupełnie inne sposoby. O chłopaku z ostrymi krawędziami w sercu, które potrafiły ranić, ale nigdy nie zdołały jej odsunąć, nawet gdy próbował.
Jej dłoń zacisnęła się na jego dłoni, pewnie, lecz bez przymusu.
— Wiesz… — odezwała się cicho, a kąciki ust uniosły się w ledwie zauważalnym geście. — Już w szkole potrafiłeś wyprowadzać mnie z równowagi. I to wcale nie z powodu twoich fochów, tylko dlatego, że wtedy też wiedziałam, że pod tym wszystkim jest ktoś, kogo warto zobaczyć. Więc uwierz mi, to nie pierwszy raz, kiedy idę obok ciebie, mimo że nie idziesz prosto.
Barman, jakby nieświadomie wpisując się w ich rytm, odstawił ostatnią czystą szklankę na półkę i zgasił jedno z górnych świateł. Bar przygasł, a przez okno wsunął się chłodny, nocny blask latarni. W powietrzu czuć było tę dziwną, cichą energię, która pojawia się, gdy miejsce wypuszcza ostatnich świadków wieczoru.
Ayana sięgnęła po płaszcz, ale nie puściła jego dłoni. Nie czekała na obietnice. W tej chwili wystarczało jej, że jego ręka była w jej. I że oboje – chwiejnym krokiem, ale razem – mogli przekroczyć próg tego miejsca, które dało im więcej, niż mogliby przewidzieć.
— Wróćmy do zamku — powiedziała łagodnie, tak, jak mówi się do kogoś, kto potrzebuje odpoczynku, ale nie pocieszenia. — Noc jeszcze nie raz da nam okazję, by przejść się gdzieś dalej. — w głosie Ayany nie było żalu, raczej spokojna pewność, że wieczór nie kończy się tutaj, tylko przybiera nowy kształt.
Na zewnątrz miasto wyglądało jak inny świat. Deszcz ustąpił, a ulice spowiła gęsta, mleczna mgła. Lśniła w blasku latarni, rozpraszając ich światło tak, że wydawało się, jakby cała przestrzeń pulsowała srebrzystym oddechem. Nad tym wszystkim zawisło niebo, wyjątkowo czyste w przerwach między chmurami, a gwiazdy świeciły dziś wyraźniej, jakby przybliżyły się, ciekawsze niż zwykle tego, co dzieje się na ziemi.
Ayana przesunęła dłoń wzdłuż pleców Lysrandera, zatrzymując ją w pasie. Nie po to, by prowadzić, ale by dać mu punkt oparcia. Czuła przez materiał ciepło jego ciała i niestabilny rytm kroków, jak echo wciąż krążącej w nim whisky. Szli powoli, w ciszy, w której brzmiało jeszcze to, co padło między nimi.
Jej wzrok, jak zawsze, sięgnął ku górze. Mgła zostawiała szczeliny, przez które można było dostrzec czarne płótno nocy. Uśmiechnęła się lekko i skinęła głową ku wschodowi.
Usuń— Tam… widzisz Aldebarana? — zapytała miękko. — W mitach to oko Byka, które przecina mrok. Mówią, że jego blask jest znakiem początku, nawet jeśli droga wiedzie przez burze. — wyjaśniła. Nie powiedziała, że myśli o nim. Nie musiała.
Mgła tłumiła dźwięki miasta, zostawiając ich w świecie, w którym był tylko stukot kroków i oddech nieba nad nimi. Każdy krok był prosty, ale niósł w sobie coś, czego Ayana nie chciała przegapić – zgodę na to, by iść obok, nawet jeśli jutro wszystko mogło się zmienić.
Nie patrzyła na Lysrandera, gdy mówiła o gwieździe, ale czuła jego obecność przy swoim boku tak samo wyraźnie, jak czuła jej blask nad sobą. Dopiero gdy zza mlecznej mgły zaczęły wyłaniać się zarysy zamku, Ayana rzuciła mu krótkie, rozbawione spojrzenie, w którym pobrzmiewała nuta zmęczonej czułości.
— Wiesz… — odezwała się półgłosem, jakby nie chciała zakłócić ciszy nocy. — Mam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli się tłumaczyć przed dyrektorem z powrotu w środku nocy… — pozwoliła, by słowa zawisły w powietrzu, a w kąciku jej ust zatańczył cień uśmiechu. — …szczególnie w stanie artystycznej chwiejności.
Ayana zatrzymała się w progu, czując, jak ciepło dogasającego kominka otula ją jeszcze zanim przekroczyła granicę pokoju. Światło żaru kładło się na twarzy Lysrandera miękkimi plamami, rzeźbiąc jego rysy tak, że wyglądał jak ktoś utkany z dwóch historii. Jednej, którą pamiętała z przeszłości, i drugiej, która dopiero zaczynała się pisać.
OdpowiedzUsuńJego rysy były ostrzejsze, jakby czas wyrzeźbił w nich ślady wszystkich bitew, jakie stoczył – tych na polu walki i tych wewnątrz siebie. Cień kilkudniowego zarostu przyciemniał linię szczęki, nadając mu surowszy wyraz, a jednocześnie – w tym miękkim świetle żaru – coś zaskakująco czułego. Włosy opadły mu w nieładzie na czoło, niesforne, jakby same sprzeciwiały się jego zwyczajowej kontroli.
Ale najbardziej uderzyło ją to spojrzenie. Choć zamglone zmęczeniem i alkoholem, było w nim coś, co przyciągało mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie był już chłopakiem, w którym się kiedyś podkochiwała. Tamten Lysrander kusił ją błyskiem w oku i figlarnym słowem. Ten przyciągał ciężarem ciszy, szczerością bez obrony, tym, że wreszcie pozwolił jej zobaczyć więcej, niż sam chciał kontrolować.
Podeszła do niego powoli, nie odrywając od niego wzroku. Kiedy usiadła na skraju łóżka, jej kolano niemal musnęło jego, a ciepło jego ciała dotarło do niej jak zaproszenie, którego nie trzeba było wypowiadać. Jej dłoń opadła lekko na jego przedramię, przesuwając się powoli w górę, aż mogła spleść palce na jego ramieniu.
— Prostota nigdy nie była mi pisana — powiedziała cicho, niemal szeptem, a na jej ustach zamajaczył uśmiech, który był bardziej obietnicą niż żartem. — A jeśli tej nocy wystarczy ci jedynie moja obecność to wiedz, że w kołysaniu do snu nie mam sobie równych.
Ayana pochyliła głowę, nieznacznie zbliżając swoją twarz do twarzy mężczyzny. Musnęła jego skroń ustami, tak lekko, że mogłoby się wydawać, iż to tylko dotyk powietrza. Potem drugą, domykając gest w równowadze, jakby otaczała jego myśli niewidzialną obręczą bezpieczeństwa.
— W mojej rodzinie wierzymy, że ten pocałunek odpędza złe sny. — wyszeptała, a jej głos niósł w sobie miękki akcent dalekiego domu, wspomnienie wieczorów, gdy matka i babka pochylały się nad nią w blasku lampy oliwnej.
UsuńUnosząc dłoń, położyła kciuk na jego czole. Ruch był powolny, pełen ciszy. Nakreśliła znak – płynny, spiralny, przypominający ścieżkę gwiazdy po nocnym niebie. Blask ognia zatańczył na jej skórze, a cień jej rzęs przesunął się po jego policzku jak szept.
— A to… — mówiła, kreśląc ostatnią linię. — Chroni śniącego. Pozwala mu znaleźć ukojenie. Oddech.
Nie było w tym różdżki ani błysku zaklęcia, a jednak powietrze między nimi zgęstniało, jakby gest ten znały wszystkie pokolenia przed nimi i wszystkie, które miały nadejść. Jakby na moment czas w pokoju się zatrzymał, a jedynym, co istniało, była obietnica, że tej nocy nie zostanie sam w ciemności.
Ayana czuła, jak oddech Lysrandera, jeszcze nierówny po alkoholu, powoli zwalniał, dopasowując się do jej spokojnego rytmu. Jej druga dłoń odnalazła jego, zamykając ją w pewnym, ale delikatnym uścisku.
Nie chciała niczego przyspieszać. Ale nie zamierzała też udawać, że to, co w nim widzi teraz, nie porusza jej głębiej niż wtedy, gdy byli nastolatkami. Tamten chłopak przyciągał ją beztroską i błyskotliwością. Ten mężczyzna – tym, że pod wszystkimi warstwami ostrości i dumy nosił coś kruchego, a jednak odważnego.
Gdy jego powieki wreszcie opadły, Ayana pozwoliła mu oprzeć głowę na swoim ramieniu. Jej palce błądziły powoli po jego karku, zataczając leniwe, uspokajające kręgi, aż jego oddech stał się cięższy, pełniejszy snu. Delikatnym ruchem odgarnęła pasmo włosów z jego czoła i pochyliła się, składając tam krótki pocałunek – miękki, ciepły, nienachalny, a jednak naznaczony obietnicą, że tej nocy nie będzie sam.