czwartek, 22 maja 2025

[KP]

Chani Hawk ... zawsze była jak powiew powietrza w upalny dzień. Gwałtowny i porywisty, który przynosił chwilową ulgę, chociaż był to gorączkowy zryw. Bywała też jak woda, w zimnych, zacienionych zakamarkach kanionu, który tak często odwiedzała. Rześka, gasząca pragnienie, poruszająca się krętymi ścieżkami, spływała zawsze w dół, do korzeni. Do domu. Do swojego klanu. Rodziny. Magia towarzyszyła jej od zawsze, dostrzegała ją w naturze, w ludziach, w przestrzeniach między sobą, a środowiskiem, które ją otaczało. W wierzeniach jej ludu, magia była wszędzie, w każdym ziarenku piasku na preriach, wilku wyjącym do księżyca, zapisana w gwiazdach i w każdym z żyjących stworzeń i istot, nawet niemagicznych. Dlatego – że magia w jej wierzeniach była wszędzie, otaczała każdego – nie czuła potrzeby udowadniania jej istnienia. Posiadała naturalne talenty swojego ludu do nauki magii, których nie zgłębiała. W życiu łączyła zbiór cech – wyciszenie ojca, szamanizm i uduchowienie, z gorącym, meksykańskim temperamentem i frywolnością, odziedziczonymi po matce.

Arizona, USA — półkrwi — Gromoptak — VI rok — podstawowe: czarobotanika, obrona magiczna, transmutacja — dodatkowe: magia rytualna, numerologia, astronomia, magizoologia – magia bezróżdżkowa i niewerbalna — córka magicznego, rdzennego amerykanina z plemienia Nawaho i niemagicznej barmanki meksykańskiego pochodzenia

13 komentarzy:

  1. [Cześć! Uwielbiam nawiązania w kartach do natury i żywiołów, więc karta Chani od razu podbiła moje serce. :D Szkoda tylko, że taka krótka, bo tak przyjemnie się czytało, że od razu chciałoby się więcej. Bardzo mi się też podoba ten dualizm w Chani, i aż nie mogę się doczekać, aż zobaczę ją w wątkach.
    Nasze panie obie są z plemienia Nawaho, obie z Arizony, więc może jest szansa, że się poznały jeszcze przed rozpoczęciem nauki w Ilvermorny? Może mieszkają niedaleko siebie nawzajem, lub ojciec Chani zna rodzinę Hasti? Daj znać, czy chciałabyś coś wspólnie stworzyć. ;)
    Miłej zabawy!]

    Hasti Thunderheart

    OdpowiedzUsuń
  2. Z perspektywy autorskiej też uważam, podobnie jak Hasti, że KP jest za krótka, bo tak przyjemnie się ją czytało, że połknęłam ją niemal w całości i od razu! Ale z perspektywy filologa doceniam za taką treściwość oraz jednoczesną zdolność do przedstawienia złożoności postaci w tak krótkim ustępie. Czuć, że za tym skromnym potokiem słów kryje się kaskada życia, gotowa wybić się na powierzchnię podczas wątków - i tego Ci życzę :)

    Chani idealnie wpisuje się w dom Gromoptaka, dlatego niech nosi jego herb dumnie. Powodzenia w grze i owocnego pisania!


    Rowan

    OdpowiedzUsuń
  3. Krótka, ale jaka piękna KP! Nasi bohaterowie pochodzą z dwóch zupełnie innych światów, ale mnie i Charliego ta różnica właśnie przyciągnęła do Ciebie. Czuć, że jej magia jest inna: nie nauczona, nie wyćwiczona, tylko wrodzona, żywa, taka prawdziwa. Chani odzwierciedla wszystkie braki Charliego. Jeśli byś chciała stworzyć coś, przeciąć ich ścieżki razem, to zapraszam do siebie.

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że Charlie znałby ją raczej z widzenia, pochodzą z dwóch różnych światów, poza pojedynczymi lekcjami w poprzednich latach, raczej nie mieli większego powodu, by bliżej się poznać. Jeśli znajdziemy dobry motywy, to jak najbardziej jestem za tym, by pozwolić relacji samej się kształtować pod wpływem fabuły.

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzień był zbyt jasny, zbyt ciepły, zbyt głośny.
    Charlie przyszedł tu właśnie po to, by tego wszystkiego uniknąć, ale niestety słońce wypełzło na niebo jak natręt, który nie zna granic. Miał wrażenie, że powietrze wisiało w miejscu: gęste, lepkie od zapachu kwitnących traw i rozgrzanej ziemi. Światło odbijało się od kartek książki, sprawiając, że musiał mrużyć oczy częściej, niż czytać. Raziło w oczy i zniechęcało do czegokolwiek, co wymagało skupienia. Chłopak spocił się, zanim jeszcze dotarł na skraj ogrodu pod drzewo, które oferowało cień z prawdziwego zdarzenia. Tylko tam dało się oddychać. Plan był prosty: usiąść, zniknąć i przeczytać trzy rozdziały. Zresetować się w tej jednej chwili samotności, zanim szkoła znowu zatoczy krąg hałasu, chaosu i ludzi, którzy nie potrafią trzymać języka za zębami. Tylko że dziś wszystko działało przeciwko niemu. Strony szeleściły zbyt głośno, trawa była zbyt miękka, a z oddali co chwilę docierały stłumione odgłosy uczniów, którzy nagle postanowili wspólnie odebrać mu ciszę.
    Zobaczył ją najpierw tylko kątem oka — sylwetkę gnającą przez zarośla. Goniła coś, co wyraźnie miało więcej rozumu niż ona, bo choć miało usztywnioną łapkę, to nadal poruszało się szybciej. Nie musiał się wpatrywać, by rozpoznać tę dziewczynę. Nikt inny nie przetaczał się przez zielsko z prędkością i siłą małego tornada, wznosząc za sobą tabuny kurzu.
    Dzikuska.
    Nie miał w planach się odzywać. W gruncie rzeczy postanowił ją zignorować, tak jak każdą inną zjawę, która pojawiała się na peryferiach jego spokoju. Ale ta nieudolna pogoń, ten absurdalny spektakl na tle cichego krajobrazu, był trudny do przeoczenia. Przewrócił stronę. Udawał, że nie patrzy. A potem jackalope podreptał wprost do niego. I zanim zdążył unieść brwi, już siedziało przy nim jak u siebie.
    Wtedy usłyszał też śmiech. Gorzki, zmęczony, jakby z niej ulatywało powietrze razem z frustracją. Pachniała tak, jakby wyszła z prosto z burzy — ziemią, dymem i czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać, a czuł to pod skórą. I zanim zdążył zareagować, ona już wytrąciła go z równowagi. Oderwał wzrok od lektury i spojrzał na nią: potarganą, opaloną, z tym wszystkim na sobie, co nie miało prawa wyglądać schludnie, a jednak nie wyglądało tak źle. Wyprostował się nieco i zamknął książkę na placu. Potrzebował tylko jednego spojrzenia na nią, żeby znaleźć słowa, które mógłby ukłuć równie skutecznie, co ten jej nieszczęsny kolonizator.
    — A ty masz naprawdę niewyparzony pysk jak na dzikuskę.
    Nie uśmiechnął się, bo to nie był żart. To była równowaga, próba zachowania twarzy. Jej słowa zadźwięczały w jego głowie fałszywie, głośno irytująco długo. Miało to w sobie coś z taniego komplementu, którym rzuca się, kiedy nie ma się pod ręką nic bardziej błyskotliwego. Zgrzytnęło mu to wewnętrznie, nie dlatego, że było trafne, tylko dlatego, że było zbyt łatwe. A Charlie nie znosił takich rzeczy. Ani tego tonu, który był podszyty rozbawieniem kogoś, kto czuje się moralnie wyższy.
    Wyciągnął rękę bez pośpiechu, jakby to on miał tu wszystko pod kontrolą, i pogłaskał stworzenie między małymi, krzywymi rogami. Zwierzak zamarł na ułamek sekundy, ale nie odskoczył.
    — Jacklope właśnie odkrył, że wolność to możliwość wyboru towarzystwa.

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  6. Zbliżyła się do niego jak ktoś, kto nigdy nie nauczył się szanować cudzych granic, albo ktoś, kto bardzo dobrze wiedział, że są one tylko umowne. Była w tym jakaś bezczelna równowaga, między niepokornością a czymś, co można by nazwać zainteresowaniem, gdyby nie przypominało bardziej zabawy zapałką nad otwartym zbiornikiem paliwa. Usiadła naprzeciw niego tak, jakby znała go od lat. Zrobiła to tak naturalnie, jakby nieprzyjemny komentarz był jedynie częścią rytuału, który trzeba odprawić przed rozmową. Jakby zawsze tak wyglądało poznawanie nowych ludzi: parę kąśliwych słów na przywitanie i potem już tylko cisza, w której patrzy się sobie w oczy, mierząc wzajemne zamiary.
    Siedziała za blisko, zupełnie jakby przestrzeń, którą zajął, nie należała już do niego. I co gorsza, wyglądało na to, że ani przez moment nie wpadła na pomysł, że powinna zostawić mu, choć odrobinę przestrzeni. Wsunęła się w jego świat jak kot w świeżo uprany sweter. Niewzruszona, zbyt pewna siebie, z tym dziwnym błyskiem w oku, tatuażami i śmiesznym akcentem. Charlie nie przepadał za ludźmi, którzy przekraczali granicę. A Chani weszła tam, gdzie nie powinna z gracją kogoś, kto nie zna wstydu. I miała w sobie coś rozbrajająco naturalnego, co pozwalało jej z łatwością przełamywać każdy dystans.
    Chłopak był przyzwyczajony, że ludzie odbijają się od jego obojętności i kąśliwych komentarzy, ale Chani jakby nie zauważyła tej cienkiej warstwy lodu, którą ledwie wystarczyło nadepnąć, by się wycofać. Mówiła swobodnie, patrzyła śmiało, a potem jakby było to zupełnie naturalne, ułożyła między nimi to cholerne stworzenie, jakby zbudowała z ich ciał jakąś wspólną przestrzeń, do której nikt nikogo nie zaprosił. I może to wkurzyło go jeszcze bardziej. Nie jej obecność. Nie jej głos. Już nie te tanie komentarze o wyglądzie typowego kolonizatora. Ale to, że czuła się zbyt swobodnie w jego towarzystwie.
    Dzisiejszy dzień i tak był już wystarczająco nieznośny. Duszne powietrze, rozdrażniający śpiew ptaków, słońce odbijające się od wszystkiego z irytującą intensywnością, i coś w jej obecności pasowało do tej irytacji idealnie.
    - Lis.
    Rzucił to tonem, który nie zapraszał do dalszych pytań, jakby sama odpowiedź powinna wystarczyć. Jakby wszystko, co miał do powiedzenia na swój temat padło i nie ma nic więcej.
    Kiedy usłyszał ostatnie zdanie, rzucone bardziej mimochodem, zawiesił się. Jeszcze chwilę wcześniej usnął palcami po miękkim futerku z mechaniczną niemal czułością, bardziej z potrzeby zajęcia rąk niż rzeczywistego uczucia. Dłoń zamarła tuż przy jednym z drobnych, powykrzywianych rogów.
    Nie spojrzał na nią od razu. Patrzył na swoje palce, jakby szukał między sierścią stworzenia czegoś, co właśnie mu umknęło. Miał dziwne wrażenie, że gdzieś pomiędzy jej ruchem, spojrzeniem, a tym ostatnim słowem, coś mu się wymknęło. Jak rozwinięcie zdania, które ledwo pojawiło się na języku, jak rozmowa, która zaczęła się przed chwilą, a już była dwa kroki dalej. Nie znosił, kiedy ktoś wrzucał mu słowo jak przynętę, jakby sam miał domyślić się, czy chodziło o śmierć dosłowną, symboliczną, osobistą czy tylko ozdobną figurę retoryczną dla dramatyzmu. A może to był tekst rzucony na próbę, czy zareaguje, czy przemilczy. Oczywiście mógł to zignorować, ale przegrał już na starcie, bo myślał o tym za długo i zbyt intensywnie.
    - Brzmi, jakbyś właśnie zakończyła rozmowę z dramatycznym akcentem. Gratuluję.
    A jackalope, jakby wyczuwając zmianę napięcia w jego ciele, poruszył się niespokojnie, a to wystarczyło, by Charlie wrócił dłonią do powolnego, ostrożnego głaskania.
    - A teraz dokończ.

    Charlie, który nabiera się na tanie chwyty

    OdpowiedzUsuń
  7. Jej świat nie był częścią jego świata.
    Między nimi istniał niewidzialny mur, który Charles budował starannie, dzień po dniu, by chronić siebie przed tym, co nieznane i niepewne. Była też przepaść. Głęboka i szeroka, wynikająca z różnicy kulturowej.
    Byli jak ogień i woda. Sprzeczni, zupełnie różni. Magia Chani była dzika, nieuchwytna, pełna barw i dźwięków, które wymykały się jego zmysłom. Jej słowa, pełne metafor i obrazów, nie wpadały w ramy, które znał. Charlie nie próbował zrozumieć jej magii, bo ona nie dawała się złapać ani kontrolować. Wymykała się wszelkim schematom i logice, które znał i cenił ponad wszystko. Jego wyobraźnia działała w granicach chłodnej racjonalności. Wszystko musiało mieć sens, przyczynę, konsekwencję. A to, co ona mówiła, było niczym powietrze unoszące się ponad ziemią — niewidzialne, a jednak realne, ale nadal poza jego zasięgiem. I choć te dwa światy istniały równolegle, ich spotkanie nie było spotkaniem, a raczej stykiem, który elektryzował i niepokoił. Prefekt czuł to od samego początku.
    — Och, nie wiedziałem, że potrafisz być słodka jak tarte tropézienne — rzucił z wyraźną ironią, ledwie powstrzymując uśmiech. Jakby rzucał tę nazwę z premedytacją, od niechcenia, ale tak naprawdę z pełną świadomością jej brzmienia. Francuski deser, słodszy niż powinien być, przesadzony, jak jej metafory.
    Rozkoszował się tą przewrotnością. Odbijał piłeczkę. Częstował ją swoim światem, bo nie zamierzał pozwolić, żeby cała scena należała tylko do niej. Nawet jeśli on sam znał ten deser tylko z jednej cukierni, chciał się upewnić, że nie zgubi się do końca w jej opowieściach pachnących dymem z ogniska, skałami i śmiercią jackalope. Bo prawda była taka, że gdzieś z tyłu głowy obawiał się, że jeśli nie będzie ostrożny, to jej świat zacznie pochłaniać jego.
    Jej palce sunęły po sierści zwierzęcia z jakąś zuchwałą czułością. Charlie odsunął dłoń, z opóźnieniem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się dotknęli. Poczuł ciepło tej chwili, krótkiej i niezaplanowanej, zanim zniknęło. Zanim rozdzieliła ich przestrzeń i powietrze. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jej dotyk zostawił ślad, jakby jeszcze przez moment miał na skórze echo jej obecności.
    Chłopak zmarszczył brwi, czując, jak coś w nim zgrzyta. Ta dziewczyna, cała z mgły, metafor i tajemnic, próbowała zniknąć w swoich słowach, jakby nie dotyczyły jej zwykłe prawa rzeczywistości. A jednak właśnie ona, tak eteryczna, tak przepełniona czymś baśniowym, mówiła o śmierci stworzenia z taką rezygnacją, jakby było to coś naturalnego. Nieuniknionego. Oczywistego.
    — Dlaczego? — spytał cicho, prawie nieświadomie. Głos miał spokojny, ale zbierało się w nim napięcie. Nie dopytywał czego dokładnie, bo pytał o wszystko naraz.
    — Jak możesz się z tym godzić?
    Charlie pokręcił głową, jakby próbował odgonić jakiś niesmaczny żart, który nie chciał się skończyć. Patrzył na nią z niedowierzaniem. Głębokim, cichym zawodem. Czy ona próbowała znaleźć rozwiązanie? W jego głowie, w tej jednej chwili, wybuchł istny sztorm pomysłów, tak wyraźnych, że aż absurdalnie prostych w zestawieniu z tym, jak łatwo ta dzikuska zdawała się wszystko odpuścić.
    — Dlaczego nie oddasz go pod opiekę gajowemu?

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  8. Charlie nigdy nie próbował sprowadzić Chani do stereotypu. Nie uważał, że jej pochodzenie automatycznie oznaczało brak wiedzy. Wręcz przeciwnie. Zbyt dobrze znał świat, by nie rozumieć, że wykształcenie, inteligencja i wrażliwość mogą tkwić w ludziach z najróżniejszych miejsc, nawet tych najdalszych od arystokratycznych salonów. Ale nie zmieniało to faktu, że z rozmysłem podkreślał dzielącą ich przepaść. Nie dlatego, by umniejszać dziewczynie, lecz by odgrodzić się od świata, który uważał za obcy i nieprzewidywalny. Różnice między nimi nie były powodem do ciekawości, lecz punktem granicznym, którego nie chciał przekraczać.
    Teoretyczni mówili tym samym językiem, a jednak zderzali się ze sobą jak dwa odrębne dialekty duszy, w których każde słowo oznaczało coś innego, niż miało. Każde zdanie, każdy gest, zamiast przybliżać, tylko pogłębiał dystans. Ich wymiana zdań przypominała próbę przetłumaczenia snu: ulotnego, emocjonalnego, a jednak nieuchwytnego. Chłopak nie zamierzał wejść do świata Chani na jej warunkach. Nie dlatego, że go lekceważył, ale dlatego, że nie chciał. Jej spontaniczność, wrażliwość, ten pulsujący pod powierzchnią gniew, to wszystko było ponad kontrolą. Zbyt dzikie, intensywne i szczere.
    Ich dzisiejsze spotkanie było jak zetknięcie się dwóch klimatów: gorącego i suchego z wilgotnym i chłodnym, które razem stworzyły burzę. Pojawiły się błyski porozumienia, iskry napięcia, ale nigdy stałe światło. A każde nieporozumienie, każda błędna interpretacja, oddalały ich od siebie. Prawdopodobnie ona odczytywała jego dystans jako wyższość. A on odbierał jej emocjonalność jako nieprzewidywalność. I zanim zdążyli się naprawdę poznać, już byli w defensywie. W tym właśnie tkwił ich problem. Każde z nich stało na swojej ścieżce, a Charlie nie był gotowy zejść ze swojej.
    — Próbuję zrozumieć, jak ktoś, kto patrzy na świat takim wzrokiem, może się tak łatwo poddać — powiedział, ignorując wszystko, co powiedziała chwilę wcześniej.
    Wstał. Nie gwałtownie, nie w geście dominacji. Zrobił to powoli, z zamiarem. Znalazł się na jej poziomie, dosłownie i symbolicznie.
    — Chani — dodał świadomie, jakby przywoływał nie tylko jej imię, ale wszystko, co się z nim wiązało. Nie musiała mówić, jak się nazywa. Znał jej twarz. W ciągu tych pięciu lat w szkole nauczył się przypisywać imiona do ludzi, nawet jeśli z nikim nie wiązały go bliższe relacje.
    Widział, jak coś w niej drżało, choć stała nieruchomo, Tak, jak drży powietrze nad rozgrzaną pustynią. Była jak natura w czystej postaci. Taka, która nie uprzedza o zmianach, tylko przychodzi nagle z podmuchem wiatru, trzaskiem pioruna, zapachem ozonu w powietrzu. Miała w sobie coś z żywiołu, i może właśnie dlatego tak trudno było z nią rozmawiać. A jeszcze trudniej — przestać próbować.
    — Jesteś magiem. Masz wpływ nie tylko na los tego stworzenia. Skoro już zburzyłaś porządek natury, oswajając go, musisz wziąć za to odpowiedzialność.
    Nie wiedział, czy naprawdę było mu szkoda jackalope. Może trochę, ale to nie miało znaczenia. Denerwowała go jej bierność. To, że pozwoliła sprawie toczyć się własnym rytmem, chociaż odważyła się na moment przerwać go, udzielając pomocy stworzeniu. Dla Charliego to było niepojętne, bo on wolał działać.

    Lis Charlie oraz jego zawstydzona autorka

    OdpowiedzUsuń
  9. Charlie nie spodziewał się, że Chani skróci dystans między nimi w tak bezceremonialny sposób. To było coś więcej niż zwykłe zbliżenie, jakby subtelnie, niemal bez słów, testowała granicę, której on sam jeszcze nie do końca rozumiał. Nie cofnął się nie tylko dlatego, że za jego plecami stało stabilne, chłodne drzewo, które dawało mu poczucie oparcia, ale z jakiegoś powodu nie chciał tego robić.
    Jego twarz przybrała wyraz lekkiego zmarszczenia brwi, nie był to jednak gniew ani dezaprobata, a raczej niezręczność, której nie potrafił ukryć całkowicie, choć próbował ją schować za chłodnym, wyważonym spojrzeniem. Ciepło, które poczuł od niej, nie miało nic wspólnego z upałem lata. Było raczej przypomnieniem o czymś nieznanym, może nawet trochę niepokojącym. Przez chwilę patrzył w jej oczy, próbując odczytać, co kryje się za tym ruchem. Czy była to prowokacja, zaproszenie, a może coś jeszcze bardziej skomplikowanego? W przestrzeni między nimi unosiło się napięcie, które wymykało się słowom i gestom, ale które on czuł całym sobą. To przesunięcie niewidzialnej linii, którą do tej pory uważał za granicę bezpieczeństwa, rozmyło się pod jej obecnością. I choć granica wciąż istniała, to właśnie Chani nadawała jej teraz nowy kształt.
    Ta cisza między nimi była drażniąca. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Wręcz przeciwnie, myśli tłoczyły mu się w głowie, zderzając ze sobą, jakby chciały wymusić reakcję. Ale nie dał im głosu. Zamiast tego stał nieruchomo, z wyprostowanymi plecami i wyraźnie spiętymi ramionami, jakby całą swoją postawą chciał zasygnalizować granicę, która właśnie została naruszona. Drażnił go zapach, jaki poczuł, gdy zbliżyła się na tyle, że czuł go wyraźnie. Zbyt wyraźnie. Był złożony, niejednoznaczny tak jak ona. Coś w nim było znajomego, ale jednocześnie obcego. I może to go irytowało najbardziej. Bo nie wiedział, czy to coś, co chce zapamiętać, czy raczej coś, co będzie go prześladować. I te jej spojrzenie. Również zbyt. Patrzyła, jakby próbowała odczytać go jak otwartą księgę, z tą pewnością, jaką mają ci, którzy myślą, że wystarczy dobrze się przyjrzeć, by wszystko zrozumieć. Ale ona chyba zapomniała, że ta księga została napisana w języku, którego nie zna. I nawet jeśli znała niektóre litery, nie miała pojęcia o składni.
    Zmarszczył brwi po raz drugi, subtelnie, ale nie umknęłoby to komuś, kto patrzył tak, jak patrzyła ona. Czuł, jak jego ciało napina się jeszcze bardziej, odruchowo, instynktownie, jak u zwierzęcia, które nie wie, czy ma uciekać, czy zostać i warczeć. Nie zrobił żadnego z tych dwóch. Po prostu trwał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jednak nie odepchnął jej. I to irytowało go coraz bardziej.
      — Dobrze — odpowiedział krótko, jakby chciał zamknąć temat, zanim on sam zdąży zrozumieć, co właśnie powiedział.
      Jackalope poruszył się przy jego nodze, ale Charlie nie spojrzał na niego. Stał nieruchomo, z lekko zaciśniętą szczęką i cieniem zmarszczki między brwiami, którą znał tylko on sam. Pojawiała się zawsze, kiedy próbował uwierzyć w kłamstwo, które właśnie wypowiedział. W środku wciąż nie potrafił pojąć, jak do tego doszło. Jak to się stało, że w zaledwie jednej małej chwili, w przeciągu paru wymienionych spojrzeń i zaledwie kilku zdań, zamieszała mu w głowie na tyle, by naprawdę rozważył opiekę nad żywym stworzeniem. Ona, Dzikuska, tak beztrosko zrzuciła odpowiedzialność z siebie, udając, że to natura domknęła krąg. A on był na tyle głupi, żeby tę odpowiedzialność przyjąć.
      Głupi i dumny.
      Dumny na tyle, by uwierzyć, że zrobi to lepiej niż ona. Że jackalope będzie bezpieczniejszy przy nim, niż przy niej, choć ona miała serce w odpowiednim miejscu, a on miał tylko dobrze opanowaną sztukę dystansu i podlewania roślin. Bo tak naprawdę, nigdy niczym się nie opiekował. Nawet sobą. Nawet tymi, którzy kiedykolwiek byli blisko. Jeśli w ogóle ktokolwiek taki był.
      Charlie pierwszy się odsunął. Nie gwałtownie, nie z pośpiechem, ale zdecydowanie. Wykorzystał pretekst, który sama mu podała, i sięgnął po stworzenie. Jackalope drgnął, zaskoczony jego stanowczością, i lekko zaczął się wiercić w jego ramionach, jakby nie wiedział, czy może mu w pełni zaufać. Prefekt objął go pewniej, z niemym westchnieniem i zaciśniętą szczęką.
      Był urażony. Nie tylko tym, że zrzuciła odpowiedzialność na niego z taką lekkością, ale też tym, kiedy nazwał ją po imieniu. Pozwolił sobie na ten jeden krok bliżej, ona odpowiedziała szyderstwem. Zrobiła z tego grę. A on nie lubił gier, w których ktoś oszukiwał. Zacisnął palce lekko mocniej na grzbiecie Jackalope’a, który przestał się szamotać i tylko poruszył uszami, jakby wyczuwał napięcie w jego ciele.
      — To nie natura zawodzi, tylko ty.
      I chociaż nie spojrzał na nią już ani razu, czuł dokładnie, gdzie stoi.

      KOLONIZATOR

      Usuń
  10. Dziękuję za przywitanie.

    Masz racje, nasze dziewczyny to totalne przeciwieństwa! To jak zestawienie światła, które wszystko odsłania, z cieniem, który ukrywa prawdziwe intencje.

    Ps. Po fakcie dokonanym odkryłam, że Caiden to imię męskie :c


    Caiden Everton

    OdpowiedzUsuń
  11. Wieczór zapadł szybciej, niż się spodziewał.
    Niebo nad zamkiem miało jeszcze bladoniebieski odcień, jakby dzień trzymał się kurczowo ostatnich minut swojego istnienia. Na tle horyzontu sylwetka wieży astronomicznej odcinała się wyraźnie. Ciemna i smukła, jak palec wskazujący ku górze, ku czemuś większemu, niepojętemu. W tej godzinie wszystko zdawało się zwalniać, nawet rozmowy w salach gasły powoli, jakby i one poddawały się rytmowi zapadającego zmroku. To był ten krótki moment zawieszenia, gdy świat nie należał ani do dnia, ani do nocy. I właśnie wtedy, w tej delikatnej chwili przejścia, Charlie wspinał się powoli po schodach prowadzących ku wieży.
    Przeszedł przez ten dzień bez zbędnych interakcji. Nikt nie wylał nic na jego torbę, nikt nie trącił go łokciem na korytarzu. Nie było wybuchów w sali od eliksirów, krzyków w dormitorium, ani nieoczekiwanych spotkań, których w ostatnim czasie miał dość. Nawet jeśli gdzieś na korytarzu mignęła mu znajoma sylwetka, szczęśliwie nie miał okazji, by na nią wpaść. Mijały kolejne godziny, a dzień jakby nie miał mu niczego ciekawego do zaoferowania. Nawet pogoda wydawała się nijaka.
    I właśnie to wzbudzało w nim niepokój, bo cisza była złudna, a ten spokój podejrzany. Kiedy wszystko wokół zachowuje się, jakby było na swoim miejscu, życie najczęściej szykuje cios z ukrycia. Jak zaklęcie rzucone zza pleców. Jak nieproszony gość. Albo jak ona. Z całą swoją dzikością ukrytą za pozornym spokojem. Z pytaniami, których nie zadawała, ale które wisiały w powietrzu razem z jej spojrzeniem. Tamtego dnia weszła w jego życie jak zakłócenie w stabilnym zaklęciu. I wystarczyła chwila, żeby wszystko przestało działać tak, jak powinno. Od tamtego razu minęło kilka dni i nie miał okazji na nią wpaść. Unikał miejsc, gdzie mogła się pojawić, i z satysfakcją zauważał, że skutecznie. Z czasem jego czujność zaczęła się rozmywać. Zdążył wmówić sobie, że to było tylko jedno małe spięcie, przypadkowa kolizja dwóch światów, które nie miały prawa się spotkać. A potem nadszedł wieczór i astronomia.
    Charlie przeciągnął się niechętnie, odhaczając w myślach ostatni punkt z rozkładu dnia. Astronomia była do zniesienia, o ile profesor Whittley nie miała akurat nastroju na swoje „duszo-twórcze” przemowy o związkach gwiazd z ludzkimi emocjami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Nie mógł powiedzieć, że ją rozpoznał, bo to za mało powiedziane. Raczej wychwycił jej obecność, tak jak się wyczuwa zmianę ciśnienia przed burzą. Stała na schodach prowadzących na wieżę, z włosami niedbale zebranymi, jakby dopadł ją lekki wiatr, ale nie uznała tego za coś wartego uwagi. Zastygł na moment. Nie wiedział, czy plan lekcji nagle uległ zmianie i teraz łączono domy, czy też zawsze dzielili astronomię, a on po prostu nigdy wcześniej nie spojrzał w jej stronę. To drugie wydawało mu się mniej prawdopodobne. A przynajmniej wolał tak sądzić, bo świadomość, że coś takiego mogło umknąć jego uwadze, lekko go drażniła.
      – Dobrani parami! – rozległ się przesadnie entuzjastyczny głos profesor Whittley, która wyglądała, jakby wypiła trzy eliksiry wigoru za dużo. Miała na sobie szal w gwiazdki i tiarę z migającą kometą. – Zjawisko Sparkfall nie zdarza się często! Macie opisać jego przebieg i emocje, jakie w was wywołało! Forma dowolna. Tekst, rysunek, pieśń, nawet taniec, jeśli ktoś się odważy! – dodała z przesadnym uśmiechem, po czym zaklaskała, jakby zarządzała balem maskowym, a nie lekcją.
      Charlie niemal jęknął.
      Zawsze uważał Whittley za lekko nawiedzoną, ale teraz dostał na to namacalny dowód. Mieli obserwować rzadkie zjawisko astronomiczne, a ona urządzała z tego artystyczny performance.
      Rozejrzał się po zbierających się parami uczniach. Na tle ciemniejącego nieba Chani wyglądała jak personifikacja kłopotu. I najgorsze, jakby już szukała jego wzroku.Charlie zmrużył oczy, a w myślach przeprowadził szybką symulację rozmowy. Nie po to, by uciec, ale by być gotowym. Ucieczka nie wchodziła w grę. Wiedział, że jeśli zostanie zaskoczony, straci grunt pod nogami, a na to nie mógł sobie pozwolić. Konfrontacja, nawet ta najmniejsza i cicha, dawała mu, choć odrobinę kontroli. Nie zdążył się jednak w pełni przygotować. Ktoś już go szturchnął w plecy i bez słowa ruszył w swoją parę, zostawiając go dokładnie tam, gdzie nie chciał być.
      Chłopak uniósł lekko podbródek. Skoro i tak musiał w to wejść, to przynajmniej na własnych warunkach.
      Niebo zaczęło się rozświetlać pierwszymi smugami Sparkfall. Cichy szum przeleciał nad wzgórzem, a drobne iskry zatańczyły w oddali.
      Westchnął ciężko.
      – To co, dzikusie w mundurku, znajdziemy sobie miejsce na ten romantyczny wieczór pod spadającymi gwiazdkami? – mruknął z przekąsem.
      Zaczął iść pierwszy, bo przynajmniej kierunek mógł jeszcze wybrać sam.

      Charlie Romantyk

      Usuń

© Szablon stworzony przez LeChat dla Ilvermorny Castle · Technologia: blogger · Obowiązujący kanon na blogu: HP