poniedziałek, 16 czerwca 2025

[KP] Magia to wolność

 


    Kapitan drużyny Quidditcha, który zna zasady gry lepiej niż własną kieszeń, ale przestrzega ich tylko wtedy, gdy ktoś go pilnuje. Na boisku udaje wzorowego zawodnika, bo wie, że w przeciwnym razie grozi mu nie tylko utrata kapitańskiej opaski, ale również i dożywotni zakaz latania na miotle. Codziennie toczy walkę sam ze sobą, by nie wlecieć z pełną prędkością prosto w granice regulaminu i jednocześnie by nie popełnić takiego przewinienia, które skończyłoby się magicznym gwizdkiem sędziego i złamanym sercem drużyny. Nie ma drugiego takiego, który kochałby miotłę równie mocno, co czekoladowe żaby. A może nawet bardziej, bo żaby znikają po kilku sekundach rozkoszy, a miotła daje wolność, prędkość i coś, czego nie da żadna słodycz. Możliwość oderwania się od ziemi i bycia kimś więcej niż tylko uczniem z plakietką kapitana. W powietrzu staje się legendą, choć jego nazwisko wciąż wywołuje konsternację na zebraniach kadry nauczycielskiej. Bo gdy słońce oświetla boisko, a tłum wznosi się w okrzykach, on wie jedno: może i gra ryzykownie, może i balansuje na granicy, ale zawsze robi to z pasją, której nie da się nauczyć ani wymusić. Bo Quidditch nie wybacza obojętności, a on nigdy nie gra bez serca.
    Poza boiskiem Victor to uosobienie szkolnego buntownika. Z błyskiem w oku testuje granice, lawirując między paragrafami regulaminu niczym ścigający między tłuczkami. Ma zakaz wstępu do biblioteki, którego nie traktuje poważnie, bo przecież prawdziwa magia kryje się nie w starych księgach, ale w powietrzu, gdzie fruwają strony porozrzucanych książek, powodując zawroty głowy  bibliotekarki. Twierdzi, że duszy nie kształtuje się między regałami, tylko na korytarzach, w zakazanych lochach i na dachach wież, gdzie nocą urządza nielegalne wyścigi na miotłach przy świetle zaklętych gwiazd.
    Zawsze w centrum zamieszania. Jeśli w zamku coś wybuchło, zniknęło, albo ktoś podmienił pergaminy z esejami na listy miłosne, możesz być pewien, że gdzieś w tym wszystkim przewija się Victorius. Albo z miną niewiniątka, które przypadkiem znalazło się w nieodpowiednim miejscu, albo w glorii pomysłodawcy całej afery. Z nim nie ma stanów pośrednich: albo się go kocha, albo ma się ochotę rzucić w niego zaklęciem paraliżującym. Victor ma charyzmę, której nie da się zignorować. Jest jak zaklęcie. Albo zadziała, albo wybuchnie. I zwykle wybucha. Ma kolekcję wymyślnych kar, które zbiera niczym trofea: zakaz wstępu do biblioteki, ograniczenia w korzystaniu z sal lekcyjnych, czasowe zakazy latania po zamku. Ale nic z tego nie łamie jego ducha. Wręcz przeciwnie, każdy nowy zakaz działa na niego jak dopalacz. Traktuje je jak odznaki za kreatywność, punkty za odwagę, a czasem jak niezły żart, który sam sobie opowiada. Jest niepokornym optymistą, który nawet z szlabanu potrafi zrobić przygodę. Reguły go nie łamią, bo nigdy nie uznał ich za coś nienaruszalnego. A system? System ma świadomość, że Victorius istnieje i wie, że nie może go całkiem okiełznać.
    Jest największym autorytetem dla pierwszoroczniaków, którzy patrzą na niego jak na bohatera legendy, nie tylko dlatego, że wygrał trzy mecze z rzędu z ręką w gipsie i tłuczkiem w zębach, ale też dlatego, że jest symbol niepokornej, czarodziejskiej wolności. Dla nauczycieli żywe wyzwanie. Kiepski z eliksirów, dramatycznie bezradny w historii magii, wiecznie zapominający o zadaniach domowych. W jego notatniku zamiast dat bitew czarodziejskich i receptur wywarów można znaleźć szkice zagrywek meczowych, plany ulepszenia miotły i kilka narysowanych na marginesie smoków. W sali od eliksirów czuje się jak mugol: zagubiony, niepewny, gotów wszystko przypadkiem wysadzić. Jego kocioł już dawno dostał przydomek „bombka” i trzymany jest w osobnej szafce, obok zapasowych fartuchów i wiaderek neutralizujących opary. Na lekcjach przysypia po trzech minutach wykładu. Nie z braku szacunku, ale z głębokiego przekonania, że pamiętanie nazwisk dawno zmarłych czarodziei nie uratuje mu skóry podczas meczu ani nie pomoże, gdy znów wyląduje na dywaniku u dyrektora. Jego odpowiedzi to najczęściej próby improwizacji tak odważnej, że czasem nawet nauczyciele potrzebują chwili, by upewnić się, czy nie słuchają właśnie fragmentu nowej sztuki teatralnej. Zadania domowe? Cóż, zazwyczaj przypomina sobie o nich na dziesięć minut przed lekcją, a najczęściej wtedy, gdy już siedzi w ławce, a pergamin w jego torbie okazuje się pusty. Ale mimo szkolnych niedociągnięć, Victorius nadrabia wszystkim, czym szkoły nie da się nauczyć: sprytem, intuicją, pewnością siebie i niegasnącą energią, która porywa tłumy, nawet jeśli niekoniecznie prowadzi do zdanego egzaminu. Jest pierwszym, który złamie regulamin, i ostatnim, który podnosi rękę, by odpowiedzieć.  Nie znosi sztywnych form i przemówień z podręcznika. Uważa, że teoria to tylko przeszkoda w drodze do praktyki, a najwięcej można się nauczyć, gdy coś pójdzie nie tak i trzeba ratować sytuację zaklęciem  lub sprintem przez szkolne korytarze. W jego świecie odwaga nie polega na podniesieniu ręki, lecz na tym, by podnieść się po każdym upadku i jeszcze raz wskoczyć na miotłę.
    Co najzabawniejsze, nie ma za sobą żadnego traumatycznego dzieciństwa. Wręcz przeciwnie.  Pochodzi z dobrej, spokojnej, porządnej czarodziejskiej rodziny, gdzie w kominku zawsze pali się ciepły ogień, a matka wysyła regularnie paczki z domowymi ciastkami i miętową herbatą na gardło. I właśnie ta matka co miesiąc łapie się za głowę, otwierając kolejny list ze skargą, zaczynający się od „Z przykrością informujemy, że państwa syn…”. Czasem chodzi o wybuch eliksiru w klasie, czasem o nielegalne loty po zamku, a czasem o to, że wyhodował w dormitorium zaczarowane skrzydlate żaby, które uciekły i na trzy dni okupowały toalety dziewcząt. Jej ulubione listy to te, które zawierają słowa „tymczasowe zawieszenie”, „nierozważne użycie zaklęcia” i „niepokojąca inicjatywa w zakresie eksperymentalnej transmutacji”.
    Takiego kapitana drużyna nie zapomina. Jest sercem każdego meczu, źródłem każdego zamieszania i legendą każdego roku. Bo choć daleko mu do prymusa, Victorius niesie ze sobą coś ważniejszego niż podręczniki: niesamowity błysk w oku, który mówi wszystkim wokół, że magia jest nie tylko w zaklęciach, ale także w odwadze bycia sobą, nawet jeśli oznacza to łamanie zasad.


17 komentarzy:

  1. [Cześć! Wydaje mi się, że nasze postacie w pewien sposób są podobne i na pewno chętnie razem siałyby zamęt w szkole, ale i także poza nią. :D Lirael na pewno zazdrości mu umiejętności latania na miotle, bo u niej z tym krucho... Może jakieś korepetycje? ^^
    Życzę Ci świetnej zabawy na blogu i samych porywających wątków!]

    Lirael Narragwyn

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło widzieć kolejną postać w Twoim wydaniu! Wydaje się idealnym kapitanem drużyny Quidditcha, zdecydowanie skłania do zainteresowania sportem. Czytając kartę poczułam jego ducha walki i ogromną pasję — którą można jedynie pochwalić i zachęcać do brania przykładu.
    Bardzo mnie zaintrygowały nielegalne wyścigi na miotłach. Genevieve z pewnością byłaby częstym bywalcem, bo nigdzie nie może jej zabraknąć :D Nie wiem czy wątek Gen i Caiden jest nadal aktualny, w każdym razie w razie chęci do powiązania którejkolwiek z postaci (bądź obu) zapraszam. :)

    Genevieve Lefevre

    OdpowiedzUsuń
  3. O samym odbiorze postaci już pisałam przy okazji akceptu, a tutaj dodam tylko, że Victorius to barwna postać. Mam wrażenie, że pasuje zarówno do Wampusa (ze względu na charyzmę i determinację w podążaniu za swoimi aspiracjami), jak i do Gromoptaka (przez wzgląd na pasję i energię, jaką wnosi). Dobrze widzieć na blogu tak ciekawą i niesztampową postać, łączącą duszę lidera i buntownika w jednym.

    Niech Ci się dobrze tutaj pisze i udanych wątków życzę! A z Rowanem już się na pewno dobrze znają, bo są na tym samym roku i w tym samym domu, a nawet więcej - w tym samym dormitorium w zakładce (sic!) :D.

    OdpowiedzUsuń
  4. [Ekhmm czy ty mi tu moje dziewcze na manowce chcesz poprowadzić i wykorzystac? Nieładnie. Zaczynam sie o nią bać hehe. Wykorzystać fabularnie pozwalam. A wątkowo pan albo pani cos naszło do główki?
    Burza mózgów? ;)]

    Tsubaki

    OdpowiedzUsuń
  5. [hmm a poleje się krew? Bo myśłałam o małym uzdrawianiu np po treningu albo meczu albo bójce etc.
    No jeśli mu się uda... bo sama pewnie też przy okazji złamie parę paragrafów, bardziej z samej niewiedzy niż świadomie. To czy by go wydała zależne by było od sytuacji, w której by się znaleźi. A również od faktu ich znajomości - gdyż tak od zera to się nie da jej wyrwać-jakby miała nóż to by go zamordowała (co i tak byłoby sprzeczne z zasadami) i padłby trupem. No, ale z chęcią zobaczę jego próby wyłuskania jej ze skorupy, bo cos czuję, że nie boi się wyzwań.

    Widze, że oboje mają serducho - ciężki wybór.
    Caiden to szybciej by unikała, niż by była skoro do przysług no, ale zawsze oboje można połączyć w trójmiksie postaciowym ;)]

    Tsubaki

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, zdecydowanie. Dwóch niepokornych, choć na nieco innym poziomie, bo jednak Victor wydaje się zdecydowanie bardziej przystępny od nieco oschłego Rowana.

    Co do wyspania... nie wiem jak Calenbach, ale Rowan ma tendencję do wymykania się nocą, więc różnie z tym wyspaniem bywa :P

    Zastanawiam się, czy nie będziesz mieć mnie dość, ale zaryzykuję: nie chcesz wątku na Victoriusie z Rowanem, albo z Darrenem? Darren jest w roboczych i wpadł mi pewien pomysł na powiązanie/wątek:

    Co gdybyśmy założyły, że Darren darzy Victoriusa uczuciami, których jeszcze sam do końca nie rozwikłał? Wszystko wskazuje na to, że Victor jest bowiem ucieleśnieniem osoby, która wywołuje wrażenie niejednoznaczności. A wszystko to dlatego, że jego zachowanie i narzucona w szkole obecność, to coś, czego nie da się zignorować, a co jednocześnie stoi Darrenowi "solą w oku". Drażni go na pewnym poziomie zazdrości.

    Podając przykłady, Calenbach:
    - imponuje mu odwagą i otwartością, bo sam Darren jest spokojny i powściągliwy;
    - prowokuje go do obserwacji, których Darren wcale nie chce się podejmować, ale robi to, bo Victor skutecznie ściąga jego myśli ku sobie, choćby przez fakt bycia w drużynie Quidditcha (Darren lubi oglądać ten sport, dostrzega też przy tym talent Victora);
    - wywołuje w nim uczucie fascynacji, głównie przez wzgląd na to, że są totalnie różni od siebie.

    Darren może się do tego nie przyznawać, ale na pewnym poziomie świadomości chyba nawet jest nim zauroczony. Chcemy to jakoś wykorzystać? Nie wiem np. jak Victor traktuje pierwszorocznych wpatrzonych w niego jak w obrazek, ale Darren może być pięciorocznym, który nie potrafi zachować przy Victoriusie zimnej krwi, i jak zwykle bywa opanowany, przy nim działa na impulsach (w speszeniu? pobudzeniu? wyjdzie w praniu). Co myślisz i czy podpowiesz, jak może odbierać go Victorius, przy założeniu, że widać u Darrena napięcie, gdy są razem sami w pokoju itp.?

    PS. Dziś puszczę Ci odpis u Caiden, mam już połowę.


    Rowan & Darren (w roboczych)

    OdpowiedzUsuń
  7. No i mamy drugą fajną postać spod Twojego pióra, bardzo mnie to cieszy! Victorius to ktoś, kim chciałabym być, gdyby nie hamował mnie zdrowy rozsądek, haha. Zapałałam do niego ogromną sympatią, ale obawiam się, że Vincent jej nie podziela. XD Biedny chłop, będę mu musiała chyba skołować jakieś eliksiry wspomagające, jak tak dalej pójdzie; uganianie się za za nicponiem na miotle musi być wyczerpujące. Uważaj, żebyśmy mu tej miotły kiedyś nie skonfiskowali, bo drużyna będzie cienko prząść z uziemionym kapitanem. :D
    Życzę Ci dobrej zabawy z tym gagatkiem! Wątku nie proponuję, bo mam już do odpisania Caiden. Możesz się mnie tam niedługo spodziewać. Weny!


    perfekt bezczelny, niszczyciel zabawy i uśmiechów dzieci imieniem VINCENT ROCHE

    OdpowiedzUsuń
  8. Sport nigdy nie był w kręgu zainteresowań Genevieve. Przez bardzo długi czas nie potrafiła zrozumieć jak rzucanie piłki — bardziej precyzyjniej nazwanej kaflem w tą i spowrotem mogłoby wzbudzać w kibicach tak głęboko zakorzenione prymitywne emocje. Nie wspominając już o reszcie całkowicie niepotrzebnych wstawek w postaci złotego znicza, którego nazwa nie miała nic wspólnego z latającą kulką oprócz właściwego doboru koloru, czy tłuczka tym razem trafnie okrzykniętego, który pędził wprost na rozpędzonych do granic możliwości graczy powodując niepotrzebne kontuzje. Dziwnym zjawiskiem była znajomość Genevieve wszystkich powyższych nazw, co zawdzięczała znajomości zagorzałego adoratora Quidditcha, którego pasja swoją drogą była na tyle zaraźliwa, że samo rozemocjonowane opowiadanie — wypływające monologiem z ust Victoriusa — o zasadach i prezentowanie zagrań było dla niej przyjemnością.
    Nie była to jedyna zaleta ucznia Wampusa widziana oczami Genevieve. Pomimo swojego roztargnienia, milionowych pomysłów na minutę i masy przewinień, które dotąd skrzętnie udawało jej się maskować zawsze o niej pamiętał i doceniał każdy gest. Otwierając kolejną otrzymaną od Victoriusa czekoladową żabę, której nigdy w swoim życiu nawet nie spróbowała uśmiechała się mimowolnie czytając coraz to wymyślniejsze teksty wyrażające w sposób naturalny wdzięczność.
    Początkowo doszukiwała się w tych prostych gestach podstępu, jak to miała w zwyczaju osoba nieufna, jednakże ciężko było w jego zachowaniu wychwycić cokolwiek co mogłoby świadczyć w najmniejszym stopniu o fałszu. Trwała więc w tej relacji, która dawała jej coś znacznie większego niż poczucie niewinnej adoracji, swoją drogą całkiem skutecznie łechtające jej zodiakalne lwie ego; dawała jej iskrzący blado promień nadziei i pozornego bezpieczeństwa. Mimo, że obydwoje pochodzili z zupełnie innych światów, zderzali się prostotą i sztywną analizą, a niszczycielski ogień parował przy kontakcie z życiodajnymi falami wody nie czuła się w tej relacji niekomfortowo.
    Takim sposobem kierowała się w stronę wieży astronomicznej (przy okazji przepędzając grupkę piątoklasistów z Gnomoptaka), aby obserwować jeden z legendarnych wyścigów na miotłach. Nie miała jeszcze okazji pojawić się na takowym wydarzeniu, jednak nie zastanawiała się długo, nad odpowiedzią na zaproszenie Victoriusa. Zastanawiała się, czy pamiętał, że pod koniec zeszłego roku wspomniała mu ukradkiem o zamiłowaniu do gwiazd i ich hipnotyzującej aurze.
    Po dłuższej wspinaczce po schodach udało jej się dotrzeć na samą górę ku zdziwieniu zauważając, że nikt nie stał na czatach, co skwitowała przewróceniem oczami. Zlustrowała wszystkich zebranych kibiców, którzy wesoło, nazbyt głośno emocjonowali się wyścigiem wymieniając się spostrzeżeniami oraz Dragotami w ramach zakładów. Dziewczyny stanowiły znaczną mniejszość wśród hałastry płci męskiej, chociaż to było akurat plusem.
    Pierwszą rzeczą, którą zrobiła było odnalezienie wzrokiem odpowiedniego ochotnika, którego bez zbędnych ceregieli, jednak przy użyciu aury wili ustawiła na schodach celem przyczajki. Kolejnym zadaniem na jej liście było rzucenie przynajmniej jednego zaklęcia wyciszającego, co niepostrzeżenie uczyniła stojąc na tyłach grupy. Dopiero wtedy mogła swobodnie, bez niepotrzebnego nacisku odznaki prefekta rozejrzeć się za sprawcą tego całego wydarzenia — Victoriusem.

    Genevieve

    OdpowiedzUsuń
  9. Evarard szedł powoli, ostrożnie stawiając kroki po chłodnych płytach korytarza. W dłoni czuł znajomy ciężar hebanowej różdżki, gładką, chłodną powierzchnię oswojoną przez lata. Nieświadomie zaciskał na niej palce mocniej niż trzeba – jakby w każdej chwili mógł wydarzyć się pojedynek, jakby znów był na polu bitwy, a nie w murach szkoły, którą kiedyś uważał za dom. Zobaczył go. Tylko sylwetka, z daleka, ale wystarczyła. Klatka piersiowa zadrgała lekko, jakby coś w niej się cofnęło – nie lęk, nie tęsknota. Coś bardziej pierwotnego. Złość. Pamięć. W pierwszej chwili chciał po prostu przejść obok. Tak jak robił to tyle razy wcześniej. Udawać, że to tylko ktoś obcy, mijany na korytarzu. Ale nie potrafił. Wspomnienia były zbyt głośne. Pamiętał, jak śmiali się w pierwszych dniach nauki, jak dzielili się wszystkim – ciastkami przemyconymi z kuchni, tajemnicami, planami na przyszłość. Dziecięca przyjaźń, czysta i naiwna, która wtedy wydawała się niezniszczalna. Ale wystarczyło kilka lat, kilka różnic zdań, kilka ambicji, które nie chciały iść tą samą drogą… i wszystko się rozpadło. Nie gwałtownie – powoli, cicho, jak drewno pękające pod naporem zimna. Teraz między nimi nie było już ciszy – była wrogość. Ciężka, lepiąca się do skóry. Nie rozmawiali ciepło od miesięcy, może lat, ale każda potyczka na lekcji, każdy rzucony zbyt ostro komentarz, każde spojrzenie – wszystko było krzykiem. Ta przyjaźń nie istniała już od dawna. Ale nienawiść? Była żywa. I rosła. W nim i w tamtym. Evarard nie odwrócił wzroku. Przeszedł dalej, prosto, sztywno, świadomy każdego kroku, jakby szedł po cienkiej linie między dawnym sobą a tym, kim się stał. Nie był już tamtym chłopcem. I nie potrzebował już nikogo. Minął go bez słowa, prostując się w dumnej pozie, którą tak długo pielęgnował, jakby mogła zbudować mur wystarczająco gruby, by odgrodzić go od wszystkiego, co kiedyś było. Ale każdy krok oddalający ich od siebie był jak kamień w butach – niewielki, ale nieznośnie uparty. Zatrzymał się, nie wiedział dlaczego. Może przez echo, które przypomniało mu tamten pierwszy raz, gdy razem zgubili się w podziemiach szkoły. Albo przez to, jak światło padło na jego sylwetkę – znajomą do bólu, mimo upływu lat. Czas nie zatarł konturów tamtej przyjaźni. Tylko je wyostrzył, pokazując wszystkie pęknięcia. Odwrócił się. Nie miał planu. Nie miał słów. Miał tylko ciężar przeszłości, którego nigdy nie potrafił całkiem zrzucić z ramion. Podszedł powoli. W każdej innej sytuacji nazwałby to słabością – powrotem do czegoś, co powinno zostać pogrzebane. Ale teraz... teraz potrzebował zrozumieć, dlaczego nie potrafił o nim zapomnieć. Dlaczego gniew nie wystarczał, by zagłuszyć wszystko inne.
    – Ciekawe – rzucił z nutą złośliwej uprzejmości – że nawet teraz, po tylu latach, nadal potrafisz patrzeć tak, jakbyś miał coś do powiedzenia. A i tak nic z tego nie wychodzi - uśmiechnął się – Wiesz, niektórzy dojrzewają z wiekiem. A niektórzy po prostu... rosną. Ale w środku nadal ten sam przestraszony dzieciak, który drżał na samą myśl, że nie będzie najlepszy. Nie liczył na odpowiedź. Nie potrzebował jej. Lubił ciszę, kiedy należała do niego – Zabawne, jak łatwo było ci mnie zostawić. Ale jeszcze zabawniejsze, że od tamtej pory cały czas biegniesz, żeby mnie dogonić . Szkoda, że nie mam czasu ci pogratulować. Słyszałem, że znowu byłeś drugi - nie czekał, aż tamten zareaguje. Nie obchodziło go to. Mówił dalej, spokojnie, wyraźnie, bez cienia emocji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Ale to w sumie twoja specjalność, prawda? Prawie najlepszy. Prawie odważny. Prawie ktoś - zerknął na niego krótko, jakby sprawdzał, czy tamten jeszcze oddycha – A co najgorsze? Że mimo wszystko wciąż próbujesz. Wciąż chcesz się ścigać. Jakby dało się nadrobić te wszystkie lata, które straciłeś, stojąc w moim cieniu – zamilkł na moment, stosując celową, idealnie wymierzoną pauzę – Ale nie przejmuj się – dodał z chłodnym uśmiechem – Nie wszyscy muszą być główną postacią. Niektórzy po prostu lepiej wypadają w tle. Cicho. Bez ambicji. Bez większego sensu - Evarard parsknął cicho, krótko – Jeszcze bardziej bezbarwny, niż pamiętałem. Zsunął rękę wzdłuż różdżki, wolno, z kontrolowaną nonszalancją – Ale spokojnie. Nadrobię za nas obu – dodał, nie odrywając od niego pewnego siebie spojrzenia.

      Edek

      Usuń
  10. Cisza zastyga między nimi, jak mokry plaster miodu i oblepia przestrzeń w zgęstnieniu świeżo upieczonych emocji – przynajmniej tych, które prowadzą Darrenem, i które jak na złość nie chcą dać się zamknąć w pudełku serca. Zamiast tego, wypchnięte na piedestał spotkania za sprawą nagłej obecności Victora, spływają falą ciepła wzdłuż ciała Grimsditcha, rozgrzewając go od wewnątrz i uparcie pchając się do zewnątrz. W efekcie jest o krok od wstydliwego rumieńca, który mógłby z łatwością go dzisiaj upodlić. Tylko śniadość jego portugalskiej cery stoi murem pomiędzy szokiem, niepewnością, a zakłopotaniem. Gdyby nie to, dosłownie nic w obecnej sytuacji nie uratowałoby go przed spełznięciem wszystkich jego emocji na pergamin skóry. Ta jednak, na szczęście dla niego, pozostaje nienaruszona, wciąż wyrzeźbiona z tego samego kruśca naturalnej mu opalenizny.
    Podobnie współgra z nim struna kręgosłupa, która nie zawodzi, pozostając w absolutnym wyproście i nienaruszeniu. Tylko usta, rozchylone nieco, zdają się szukać czegoś więcej, niż wszechobecnej pustki, i nawet wnętrze łazienki (dotąd obojętne), pachnące suchym papierem i szkolnym mydłem, na czas wstępnej refleksji Darrena, zamiera w oczekiwaniu na coś w i ę c e j.
    Nie poruszają się przy tym ani jego nogi, ani barki, ani nawet ręka, zatrzymana bezwiednie na kurku od zlewu. W pierwszych sekundach Grimsditch oddaje się temu, co chłodzi go teraz emocjonalnie najbardziej – bierności – i pozwala ciszy po prostu wybrzmieć. Stoi przy tym wpół zwrócony do Victora, wpół do zlewu, jakby próbował zrozumieć, czy właśnie został wezwany do uczuciowego pojedynku, czy może jednak zaistniała sytuacja to niecny żart rówieśników, albo przypadkowy sabat emocjonalnej pomyłki.
    — Poczekaj... — głos zawiesza się niespodziewanie szybko, nie dając Calenbachowi zupełnie żadnej informacji, poza prośbą dalszego oczekiwania na... Merlin jeden wie co.
    W jego drugiej dłoni tkwi w tym czasie buteleczka z eliksirem oddechu miętowego, którym ma w nawyku przepłukiwać garło zawsze po lunchu, ale teraz nie jest pewien tego, czy nie wolałby podrzucić fiolki na prędce Victorowi. Zająć mu czymś usta, by chłopak ten nie zaskoczył go werbalnie niczym więcej, bo serce Darrena – tego jest pewien – stanęłoby wtedy w wyścigu niepohamowanego bicia i wygrało pierwsze miejsce. Nie jest natomiast przekonany o tym, czy on sam jako jeździec tegoż serca, przetrwałby do mety, nie zapadając się pod ziemię z niezręczności. Tymczasem buteleczka, wbrew własnym jego myślom, ostatecznie ląduje nie w ustach Victora, a położona na krańcu zlewu, gdy sam odwraca się do „kolegi”.
    — Ta osoba tutaj... — wskazuje nieprzypadkowo palcem na siebie i swoją pierś, z pozoru tylko zachowując zimną krew — ...właśnie zapomniała języka.
    Nie ma pojęcia, jak to jest prosić los o reset uczuć Ariany, jak to w głowie robi Vivtor, a o czym sam Darren nie wie, nie bedąc nawet świadomym istnienia Ariany, ale gdyby tylko mógł, sam prosiłby raczej o reset całego dnia, by zamiast siedzieć z rana w bibliotece nad kolejną książką z wytwórstwa magicznego, móc się przygotować na spotkanie z Calenbachem. Z drugiej strony nie jest pewien, czy istnieją takie ilości wiedzy o interakcjach i luzu na świecie, które pozwoliłyby mu uchronić się przed tajfunem energii, niesionym przez Victora. Nawet dziś, teraz, oznajmiając swe uczucia, brzmi bowiem donośnie i śmiało. Zupełnie nie, jakby się ośmieszał i zupełnie tak, jakby swym wyznaniem nie tylko chciał dotrzeć do cudzych uszu, ale również zmieść kogoś z planszy dominacji już na starcie.
    Nie to, żeby sam Darren walczył o kontrolę. Na ten moment stara się raczej walczyć o swój własny spokój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Powiedz mi jedno...
      Grimsditch robi krok do przodu, bardzo powoli, jakby testował, czy to nie pułapka, której nie dostrzega. Może jakiś schemat zabawy, w którą sam nigdy nie zagrał? Towarzyskie wyzwanie, o którym nie wie, a którego stał się celem? Jedną z osób, która najchętniej rozpoczyna tego typu zagrywki jest Thomas Baker. Darren wie o nim niewiele, ale nagle wszystko zdaje się kluczowe dla dzisiejszej sprawy:
      Thomas Baker lubi się zakładać z chłopakami.
      Thomas Baker nie przepada za Darrenem.
      Thomas Baker z pewnością zna Victora.
      — Czy Thomas Cię nasłał? To jakieś wyzwanie?
      Zestawiając cząstki wiedzy o Thomasie w całość, i wciąż nie mając pojęcia o udziale Ariany w tej pięknej operze niezręczności, nie wierzy, by dzisiejsze wyznanie Victora było aktem wylewności, czy przepisem na związkowy sukces. Nie wierzy z jednej, prostej przyczyny: Victorius Calenbach nigdy nawet na niego nie spojrzał, a co dopiero mowa o zakochaniu.
      — Bo jeśli tak, to powiedz mu, że to nie jest zabawne. Igrać z czyimiś uczuciami, nawet jeśli robi się to z eleganckim rozmachem.
      Komplement wieszczący o elegancji Victora, wpleciony dyskretnie w krzesiwo wypowiedzi, jest tu zupełnie przypadkowy. Taka tam pomyłka targanego emocjami serca, które oponuje rozumowi. Kolejny krok w kierunku Victoriusa, zmniejszający dystans między nimi do ledwie kilkunastu centrymetrów, jest już jednak zupełnie świadomie podjętą decyzją, z której Darren nie chce i nie może się wycofać, mierząc chłopaka przed sobą sądnym spojrzeniem.
      — Wiesz chociaź, jak mam na imię, Victoriusie?
      Imię Calenbacha w ustach Darrena smakuje miękko i poważnie jednocześnie, roznosi się z zadziwiającą płynnością po języku, jakby wbrew ogólnej niechęci do dzisiejszej konfrontacji, Darren przechowywał we własnej głowie osobne zasoby cierpliwości na mierzenie się z obecnością Victora, pozostając we sztamie zarówno z sercem, jak i z rozumem.

      DARREN

      Usuń
  11. W powiększającym się tłumie rozemocjonowanych uczniów wraz z nieświadomie budującym się rozczarowaniem, nie mogła dostrzec postaci Victoriusa. Uśmiechnęła się otwarcie do paru koleżanek z Rogatego Węża w porę odwracając wzrok, zanim stałby się wiążącą deklaracją podjęcia rozmowy. Wybrała chwilową kontemplację owianą ukochaną aurą świetlistej nocy — wyrażającą niezbadane możliwości, nadzieję na spełnienie niemożliwych marzeń. Wciągnęła głęboko powietrze zadzierając głowę ku błyszczącym gwiazdom upychając wszędobylskie głosy widowni daleko w próżni chcąc delektować się tą chwilą w samotności rozpylając przyjemne emocje.
    Można by rzecz, że została zaskoczona, kiedy Victorius zajął miejsce obok niej wyrywając ją z chwilowej zadumy, jednak nic bardziej mylnego. Dźwięk jego głosu wpasował się w bańkę górnolotności zamykając próżnię z pogłosem rozmów daleko za nimi zostawiając ich w intymności.
    Uśmiechnęła się mimowolnie nie odrywając wzroku od nicości nieba wędrując spokojnie wzrokiem po widocznych gwiazdach szukając tych spadających. Miała zaledwie kilka lat, kiedy mieszkała w posiadłości babki we Francji. Została nauczona rozpoznawania konstelacji; cierpliwego obserwowania nieprzeniknionego nieba szukając zmian, tym samym marząc o spełnieniu najskrytszych pożądań serca wraz z umykającym ogonem gwiazd. Dwunasty sierpnia był dniem kulminacyjnym. Łączył w sobie rocznicę narodzin Genevieve wraz ze wzmożoną możliwością wypowiadania życzeń każdorazowo, kiedy którakolwiek z gwiazd spadała. Ta data bowiem była zapisana w kalendarzu jako sprzyjające warunki dla takich zjawisk, co Gen traktowała jako wyróżnienie. Z czasem jednak Francja a wraz z nią wszelkie beztroskie chwile pielęgnowanej nadziei zostały brutalnie zdeptane. Ona jednak pamiętała. Nosiła w sobie te prawdziwe momenty; pozornie optymistyczne emocje, których zwieńczeniem był chociażby ten wieczór.
    — Zaskakujesz mnie, kiedy obserwuję gwiazdy. Jak myślisz: podoba mi się ten widok? — spytała retorycznie pozostawiając dźwięczące pytanie w przestrzeni bez odpowiedzi. Pozwoliła sobie na jeszcze jeden, krótki moment przeskakując wzrokiem między asteroidami odbijającymi swój blask w jej oczach po czym skupiła uwagę na Victoriusie.
    Wymalowany na jego twarzy uśmiech był prawdziwie optymistyczny; nieskażony ciężarem, tak bardzo beztroski i naturalny — łączył w sobie wszystko o czym marzyła. Wolność.
    Poczuła jak mimowolnie, całkiem prawdziwie jej kąciki ust rozszerzają się w przyjaznym dla duszy geście nie tyle co rozbawienia, a powrotu do przyziemności istnienia.
    — W porównaniu do gwiazd na niebie, ty zdecydowanie błyszczysz najjaśniej. — rzuciła beztrosko dając mu delikatnego kuksańca w bok nie mogąc powstrzymać się od jakiegokolwiek dotyku Victora. Był zwieńczeniem wszystkiego o czym marzyła. Stawiał kroki na ścieżce zainteresowań, mógł wybrać kim chce być, w jakim kierunku zarysować ślad buta, aby stał się namacalny. Przy wsparciu najbliższych mógł wspinać się na najwyższe szczyty świadomych celów będąc przy tym chaotycznym, urokliwie porywającym publiczność sobą. Był dla niej spadającą gwiazdą. Prawdziwie namacalną, stąpającą po ziemi, dającą tą beztroską nadzieję, kojarzoną z dzieciństwem, jakże czystą i wdzięczną.
    — Mogłabym polecieć z Tobą? — spytała nagle dziwiąc się swoją propozycją, która wyrwała się z jej ust całkowicie machinalnie i spontanicznie. Nie dała jednak po sobie poznać konsternacji, uśmiechając się swobodnie, pewnie patrząc mu w oczy. — Niech ten wyścig będzie wykonany w parach. — dodała emanując pewnością siebie a słowa ubierając w sposób wyrażający brak sprzeciwu. Na domiar złego złapała za rękaw przechodzącego uczestnika wyścigu czarując niewinnym uśmiechem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wprowadzamy małą zmianę w zasadach wyścigu. — zaczęła czując uwagę kolegi z Gnomoptaka zwróconą ku sobie. Ujęła Victoriusa pod ramię przy okazji chwytając miotłę, którą trzymał w drugiej dłoni i postawiła ją przed sobą chcąc postawić kropkę nad “i”.
      — Każdy z uczestników będzie musiał lecieć z osobą towarzyszącą innej płci. — wyjaśniła tym samym rozglądając się po tłumie szukając swojej koleżanki z domu, która według plotek była obiektem zainteresowań zamurowanego kolegi stojącego przed nimi z wytrzeszczem nie do wiary (z wzajemnością).
      — Olivia! — krzyknęła opierając miotłę o lewe ramię, by móc machnąć ręką w geście zaproszenia mimowolnie zsuwając prawą dłoń — wcześniej zaczepioną o ramię — niżej układając ją swobodnie na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka Victoriusa. Koleżanka z uśmiechem skinęła głową, po czym przeciskając się przez tłum podeszła do nich stając nieopodal delikatnie rozluźnionego jej obecnością ucznia Gnomoptaka, którego imienia Genevieve niestety nie pamiętała.
      — Według nowych zasad wyścigu, każdy z uczestników będzie musiał zabrać osobę towarzyszącą. — wyjaśniła zwięźle wraz z nerwowym choć całkiem naturalnym rysowaniem kciukiem kółek na nadgarstku Victora. — Wchodzisz w to? — zapytała grzecznościowo koleżankę, która zerkała nieśmiało w stronę uczestnika wyścigu z Gnomoptaka. Znała już odpowiedź na zadane pytanie, jednak jego wybrzmienie stanowiło decyzję. Każda z reakcji Genevieve była powiewem mgły skierowanym wprost ku jej chwili słabości. Potrafiła stworzyć tarczę z każdej osoby, która napatoczyła by się w obrębie parunastu metrów. Stąd również bardzo ceniła znajomości rozwijające skrzydła niedopowiedzeń, plotek i ukrytych gestów będących niematerialnym dobrem.
      Olivia skinęła głową zerkając z wyraźną wdzięcznością w oczy Genevieve, natomiast nie ona stała się jej zmartwieniem. Wychowanek Gnomoptaka — pomimo naturalnej aury wili Gen — spoglądał na Victoriusa szukając potwierdzenia wcześniej usłyszanej nagłej zmiany zasad. Przeklęła w duchu zdając sobie sprawę, że zapomniała o jednej, jakże istotnej zmiennej. W porównaniu z lataniem na miotle przyziemne uczucia zauroczenia nie miały racji bytu. W tym miejscu to nie ona rozdawała karty. Pozwoliła sobie również spojrzeć na Victoriusa. Podczas jej spontanicznie podjętej gry, w której rozgrywały się losy ukrycia jej jawnych emocji nie zwróciła uwagi, że ich ciała były bliżej niż kiedykolwiek. Podniosła prawą dłoń, wcześniej umiejscowioną na jego nadgarstku do standardowego chwytu pod ramię nie starając się w żaden sposób wpłynąć na jego finalną decyzję, jak również nie zaburzając swojej wersji wydarzeń. Mimo wszystko pozwoliła sobie na moment nadziei — Victor mógłby jednym słowem podburzyć jej wcześniejsze przejęcie kontroli, zachwiać jej reputację i posłać w cień. Serce Genevieve zaczęło bić mocniej ignorując przesadną staranność stonowania. Mocniej zacisnęła lewą dłoń na miotle Victoriusa przeklinając swoją słabość, która w jego obecności tak spontanicznie zaznała światła gwiazd.

      Gen <3

      Usuń
  12. Nie miała dziś dobrego dnia Od samego rana strasznie bolała ja głowa, gdyż poprzednią noc zarwała pisząc i kończąc zadania domowe z trzech przedmiotów. Po kilku godzinach mózg jej się wyłaczył. Na koniec zasnęła nad transmutacją, na któterej najdłużej jej zajęło przypominanie konkretnych terminów.
    W pośpiechu ubrała szkolny mundurek, ogarniając naprędce niesforne włosy. O śniadaniu mogła zapomnieć, gdyz dłużej jej zajęło ogarnięcie pklecaka i zadań niż przewidywała. Nie chciała się spóźnić, ale i tak wpadła do sali zielarstwa jako jedna z ostatnich i przemknęła na pierwsze lepsze krzesło. Opanowała ziewnięcie przepisując z tablicy dzisiejszy temat. Próbowała się skupić stosując tajemne sposoby rodzinne wpajane od lat, aby sprawdzić jej wytrzymałość. Były czasem bolesne, ale nie zasnęła acz marzyło jej się by wrócic do łóżka. Pierwsze zajęcia szybko minęły. Potem nyła dłuższa przerwa, więc wyszła na chwilę do ogrodu z myśla, że tępe pulsowanie głowy jej przejdzie. Usiadła na ławce niedaleko wejścia, aby nie przegapić końca przerwy i ... znowu zasnęła.
    - Niech to szlag trafi - zaklęła zrywając się z ławki i szybkim marszem skierowała sie w stronę wejścia myśląc sobie, jakim skrótem szybciej jej bedzie dojść na astronomie, gdy nagle rozległ się głośny hałas. Powinna to zignorować, ale nawet była ciekawa, więc skierowała się w stronę dzwięku.
    Już za rogu zobaczyła powstały budel i jego sprawcę zakopanego w tym wszystkim.
    Uniosła brew do góry ni to rozbawiona ni to obojętna.
    - oo czyżby?
    Powstrzymywała się, aby nie parsknąć śmiechem.
    - zrobiłeś taki raban żeś by mógł obudzić cały cmentarz. - zauważyła poważnie - a już myślałam sobie, że ktoś wpadł po rozum do głowy i zabrał sie za porządki. Może to w jakieś wersji szlabanu?
    Miała zamiar się wycofać. Naprawdę. Westchnęła w duchu. To naprawdę był zły pomysł. Tyle, że troche było jej żal chłopaka. Tak ociupinkę.
    - A niby dlaczego? - wróciła się i spojrzała przenikliwiej w jego oczy, prawie sondując się do jego duszy.

    twoja Azjatka ^^
    [wybacz, że z opóźnieniem, ale maraton w pracy nie pozwolił zebrać myśli i powstało to coś wyżej ;/]

    OdpowiedzUsuń
  13. Everard nie odpowiedział od razu. Nie dlatego, że nie miał słów, on zawsze je miał. Po prostu tym razem nie chciał ich marnować. Patrzył na Victoriusa z chłodnym spokojem, który wypracował sobie przez lata, tarczę z pozornej obojętności, szczelnie dopasowaną do każdej sytuacji, w której trzeba było ukryć coś więcej. Ale nie był niewzruszony. Nie przy nim.
    — Uwolnił się — powtórzył cicho, jakby smakował to słowo — To ciekawe, że tak to nazywasz. Jakbyśmy byli więzieniem. Jakbyś był zakładnikiem — krok w przód. Niegroźny. Ale znaczący. Zawsze potrafił się poruszać tak, żeby zająć za dużo przestrzeni. Nawet jeśli stali w pustym korytarzu, nawet jeśli dzieliło ich jeszcze kilka kroków — Nie zadałeś sobie pytania, dlaczego? — jego głos wciąż był spokojny, ale z tym podskórnym napięciem, które zawsze zwiastowało burzę. — A ja mam się domyślać? Okej. To spróbujmy — złożył ręce za plecami, jakby rozmawiał z nauczycielem, nie z kimś, kto znał go lepiej niż ktokolwiek inny. Kto kiedyś potrafił jednym spojrzeniem rozbroić wszystkie jego sztuczki — Może to przez to jedno słowo za dużo. Albo to jedno, którego nie powiedziałem. Może dlatego, że byłem i jestem trudny. Cholernie trudny —parsknął — Albo dlatego, że ty nigdy nie chciałeś widzieć niczego, co nie mieściło się w twojej wersji rzeczywistości — zamilkł na moment, wpatrując się w twarz Victoriusa z tą swoją charakterystyczną intensywnością. Nie próbował się bronić. Nie tym razem — Ale nie udawaj, że cię to nie obchodzi. Bo gdybyś naprawdę miał mnie gdzieś, nie stałbyś tu z tą swoją świętą irytacją i nie rzucał wielkich słów o uwolnieniu — przechylił głowę lekko, z cieniem uśmiechu — Gdyby to naprawdę był popiół, to przestałbyś na niego patrzeć, a nie sprawdzał codziennie, czy jeszcze dymi — zrobił jeszcze pół kroku, zbliżając się tak, że musiał spojrzeć mu prosto w oczy. Jego głos nie był już spokojny. Był cichy, ale w tym chłodzie było coś niebezpiecznego — Więc nie mów mi, że nie wiesz, o co chodzi. Wiesz doskonale. Po prostu wolisz udawać, że to ja nie umiem zapomnieć, żebyś sam nie musiał sobie przypominać, jak bardzo kiedyś umiałeś się we mnie wpasować — zamilkł. I przez krótką chwilę nic nie powiedział. Po prostu stał, z tą dziwną mieszanką bólu i wyższości w oczach — I nie musisz być lepszy — wzruszył ramionami. — Wystarczy, że w końcu będziesz uczciwy. Chociaż raz. Choćby tylko przed sobą — odwrócił się. Jakby wszystko zostało już powiedziane. Jakby nic więcej nie miało znaczenia. Ale nie odszedł. Jeszcze nie.

    Edek

    OdpowiedzUsuń
  14. Słowa nie chcą się ułożyć. Wetknięte w szczelinę niezręczności, wypełniają ją poszyciem tej ciężkiej emocji, nie dając się tak zwyczajnie od ciała i ducha oderwać. Przylegają ściśle do ścian umysłu, jak mech do skał – niby miękkie, niby wilgotne, gotowe wypuścić z siebie poranną rosę... a jednak zawsze prędzej chłoną coś w siebie, niż wypuszczają z siebie na zewnątrz.
    Podobnie czuje się Darren z własnymi myślami, które właśnie szturmują jego wnętrze. Jedna po drugiej, tłuką się o siebie nawzajem jak stado wypuszczonych z klatki feniksów – zbyt rozochoconych wolnością, by latać w linii prostej. Dlatego w efekcie, nieporządek w głowie Grimsditcha sprawia, że nie wie co powiedzieć. Każde słowo wydaje się albo zbyt nieśmiałe, albo zbyt bezpośrednie, jakby pomiędzy totalną obojętnością, a wyznaniem czegoś głębszego nie istniało nic więcej. Obszerna pustka, której wcześniej nie zauważył, albo która wcześniej nawet nie istniała. To teraz, za sprawą słów Victora, ucieka z niego (z Darrena) rozsądek i każda jedna, wartościowa myśl.
    — Victorius... — wciąż z tą samą miękkością powtarza jego imię, niemal jak gęste od magii zaklęcie, skąpane w nutach łagodnej perswazji — ...ja nie za bardzo rozumiem, co chcesz przekazać. Strasznie w tym wszystkim jesteś chaotyczny.
    Ostatecznie niedomówienie Calenbacha i odrobina zniecierpliwienia Grimsditcha stają na podium ich rozmowy. Okazują się kwintesencją tego, co buduje ton wypowiedzi Darrena i posuwa kontakt do przodu, czego akurat szczególnie teraz potrzebuje Wychowanek Pukwudgie, gdy język, napuchnięty od oczekiwania na wypowiedź, chce zawiązać sploty dialogu we w miarę przyzwoity sens.
    Rzecz w tym, że nie znajduje tego sensu w zdaniach Wampusa, ani nawet w jego zachowaniu, dryfującym na granicy groteskowej próby podjęcia kontaktu, a kapitulacji. Jakby Victor jeszcze nie zdecydował, czy woli zostać, czy opuścić tę łazienkę. Jakby w zasadzie w ogóle był tu z przypadku lub z przymusu, czego Darren zupełnie nie potrafi wyjaśnić, bo przecież go tu nie zaciągał. Sam do niego przyszedł.
    — Nazwałeś moim imieniem miotłę — powtarza po nim spokojnie.
    Mógłby przysiąc, że wypowiadając te słowa, wkłada w nie całe pokłady powagi, jakie w sobie chowa, a jednak jakimś sposobem, jak w krzywym zwierciadle, słowa bez jego kontroli rozciągają się i krzywią, zupełnie głupieją w wydźwięku za sprawą zgromadzonego w nich nonsensu.
    — Moje imię jest aerodynamiczne i lecisz na mnie...?
    Próbuje. Naprawdę próbuje podsumować ich rozmowę, ale im dalej w las, tym głębiej w nim utyka. Spomiędzy zgliszczy tego, co zostało powiedziane, nie wydostaje się bowiem żadne światełko. Nie widzi drogi wyjścia, ani drogi rozwiązania. Zupełnie tak, jakby pnącza niedomówienia oplotły mu kostki i wciągnęły w nurt wiecznych pytań z siłą równą diabelskim sidłom. Zakleszczony w tak wielu niewiadomych, błądzi.
    — Przecież ja nawet nie chwytam za pałkę! Jestem pacyfistą.
    Protest wznosi się głośno, gdy podchwyca metaforę w ślad za Victorem. To błąd. Chyba największy jaki dziś popełnił, bo brzmi równie niedorzecznie, co Calenbach chwilę temu, omal nie orając twarzą po ziemi, zdzierając z niej powagę. Szybko jednak wraca mu rezon, gdy w uszach dźwięczy wypowiedziany nonsens.
    — Zresztą nieważne. Musisz mi to pokazać, jak na mnie lecisz... — naprostowuje to, co oboje już powiedzieli. Kolejnej torpedy chaotycznych słów mógłby nie udźwignąć na ramionach cierpliwości, stąd decyzja o przejściu w bardziej zdecydowane działania, które być może rozwieją wątpliwości — ...bo nie wiem, czy właśnie mi grozisz, czy słownie mi pieścisz.

    Darren

    OdpowiedzUsuń

© Szablon stworzony przez LeChat dla Ilvermorny Castle · Technologia: blogger · Obowiązujący kanon na blogu: HP