Amara Tsvetan - nowa nauczycielka wróżbiarstwa, zbyt pochopnie okrzyknięta jedną z najpotężniejszych wieszczek dekady. Opiekunka lub też, jak woli określać samą siebie, Honorowy Członek Klubu Amatorów Niemagii, skądinąd kompletnie nieradząca sobie z utrzymaniem dyscypliny. Przez dwa lata, po ukończeniu szkoły, pracowała oficjalnie dla Ministerstwa.
Była członkini drużyny Wampusa, grała na pozycji obrońcy. Córka romskiej charłaczki i gadzio irlandzkiego
pochodzenia, którego nigdy nie poznała. Podobno maga.
Dwudziestojednoletnia desperatka; przeklęta cyganka, niedojrzała czarownica, wybitna aktorka.
Snuje się po zamku obwieszona biżuterią i barwnymi szatami, a ciężkie, słodkie perfumy naznaczają jej obecność wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Kiedyś zamglone spojrzenie, dzisiaj nabiera ostrości i zmyla ludzi, którzy jeszcze kilka lat temu doskonale ją znali. Niektórzy twierdzą, że ma w sobie coś z wili, że pozostaje zdecydowanie zbyt długo w pamięci mężczyzn. Lubi te podszepty, przecież od maleńkości tworzy własną legendę, tak jak kobiety w jej rodzinie robiły to od pokoleń, zarabiając na rynkach miast i wiosek w całej Europie. Nikt nie musi wiedzieć, że to mugolskie feromony zakupione w niszowej, nowojorskiej perfumerii, że to bajki i złudy, hołdy kobiecej próżności, noszące w sobie tyle magii i prawdy, co taborowe szepty, cienie dawnych rytuałów i dźwięk tamburynu na placach współczesnych metropolii.
Od dziecka manipuluje tym, co można pokazać a co ukryć - zwłaszcza własną historią; magicznego wyrzutka żyjącego bez domu, gdzie kłamstwa, kradzieże i kadzidła dyktowały rytm dnia. Dziewczynki, która do jedenastego roku życia nie potrafiła biegle czytać, czy smutnej wdowy po mężu, który zginął godzinę po letnim ślubie z wówczas szesnastoletnią Amarą. Są rzeczy, o których nie mówi, są tematy, których nie poruszy - nigdy więcej.
Ma talent do słów, do ładnego mówienia i powłóczystych spojrzeń. Wodzenia palcem po dłoniach i odczytywania ze snów największych ludzkich potrzeb. Mugolskie książki psychologiczne są jej magią, bo sama nie śni już od miesięcy. Nie widzi fortuny i przekleństw, nie miewa już wizji i nie dostrzega znaków za dnia, tak jak to robiła kiedyś. Zjawy i ich szepty znikły, połączenie odeszło a jej moce obumarły wraz z możliwością tworzenia życia, kiedy tylko przestała krwawić rok temu. Jej dar się wyczerpał, a przynajmniej tak jej powiedziała matka Króla, rozkładając wokół białe świece, które miały zwrócić niewinność i przerwać klątwę bezpłodności.
Odprawia romskie rytuały, czyta z kart, pomaga uczniom w swoim gabinecie - nie prawdziwymi wróżbami, a samą rozmową, mimo że i tak każde zdanie kończy wyświechtanym „przeznaczenie”. Nie wierzy w nie i nigdy nie wierzyła, ale przecież do tego się nie przyzna. Do tego, że modli się codziennie o powrót jasnowidzenia też nie, tak głośno przecież krzyczała jako nastolatka, że go nie chce.
Od dziecka manipuluje tym, co można pokazać a co ukryć - zwłaszcza własną historią; magicznego wyrzutka żyjącego bez domu, gdzie kłamstwa, kradzieże i kadzidła dyktowały rytm dnia. Dziewczynki, która do jedenastego roku życia nie potrafiła biegle czytać, czy smutnej wdowy po mężu, który zginął godzinę po letnim ślubie z wówczas szesnastoletnią Amarą. Są rzeczy, o których nie mówi, są tematy, których nie poruszy - nigdy więcej.
Ma talent do słów, do ładnego mówienia i powłóczystych spojrzeń. Wodzenia palcem po dłoniach i odczytywania ze snów największych ludzkich potrzeb. Mugolskie książki psychologiczne są jej magią, bo sama nie śni już od miesięcy. Nie widzi fortuny i przekleństw, nie miewa już wizji i nie dostrzega znaków za dnia, tak jak to robiła kiedyś. Zjawy i ich szepty znikły, połączenie odeszło a jej moce obumarły wraz z możliwością tworzenia życia, kiedy tylko przestała krwawić rok temu. Jej dar się wyczerpał, a przynajmniej tak jej powiedziała matka Króla, rozkładając wokół białe świece, które miały zwrócić niewinność i przerwać klątwę bezpłodności.
Odprawia romskie rytuały, czyta z kart, pomaga uczniom w swoim gabinecie - nie prawdziwymi wróżbami, a samą rozmową, mimo że i tak każde zdanie kończy wyświechtanym „przeznaczenie”. Nie wierzy w nie i nigdy nie wierzyła, ale przecież do tego się nie przyzna. Do tego, że modli się codziennie o powrót jasnowidzenia też nie, tak głośno przecież krzyczała jako nastolatka, że go nie chce.
cześć! zapraszam.
Przełamię pierwsze lody i napiszę, że serdecznie witamy Amarę w murach Ilvermorny :). Mam nadzieję, że zagrzeje tu miejsce na dłużej i być może odnajdzie też odrobinę szczęścia?
OdpowiedzUsuńSwoją drogą bardzo przyjemnie czytało mi się KP. Jest napisana sugestywnie, plastycznie, z wyważonym stylem. Podoba mi się to, jak trafnie i ciekawie obrazy zawarte w treści budują jej wizerunek, i że nie zabrakło w tym również informacji o niej samej. Amara stanowi osobliwą i interesującą jednostkę. Gdybyś chciała odkryć jej tajemnice i kolejne warstwy osobowości podczas rozgrywki, to zapraszam do któregoś z moich panów.
Rowan, Glenn & Darren
[witamy kolejną panią psor, oby miała duzo cierpliwosci do swoich uczniów ^^ Dobrej zabawy na blogu, dużo watków i powiazań ;)]
OdpowiedzUsuńTsubaki
[Witamy, witamy! Tak się cieszę, że mamy nauczycielkę wróżbiarstwa, Leire na pewno będzie spędzać z nią dużo czasu na zajęciach, a może i nie tylko. Jakbyś miała ochotę zrobić burzę mózgów, to zapraszam na maila, mam już jakiś zalążek pomysłu :)]
OdpowiedzUsuńLeire
Jakże ciekawą Panią nam tutaj sprowadziłaś! Chętnie poznałabym lepiej jej historię życia, która mimo młodego wieku jest bardzo rozbudowana, co z pewnością ukształtowało jej dotychczasową osobowość.
OdpowiedzUsuńJeśli masz ochotę oczywiście serdecznie zapraszam do którejś z moich Pań, a nuż uda nam się coś ciekawego stworzyć :D
Tymczasem witam Was cieplutko i życzę wielu porywających wątków <3
Genevieve & Ophelia
W sumie mam dwie propozycje i możesz wybrać sobie, którą z nich wolisz:
OdpowiedzUsuńOpcja nr 1: Darren ma małego crasha na nauczycielkę. Nie jest w stanie powiedzieć, czy chodzi o to, że mu imponuje, czy o to, że mu się podoba wizualnie, z pewnością jednak ów zamieszanie ma związek z feromonami, których używa Amara. Zauroczenie w nauczycielce może objawiać się jego niezdarnością i czasami komicznymi scenami. Wątek raczej wyjdzie przy tym ciepły, ale mam nadzieję, że nie ckliwy. Widzę Darrena bardziej jako takiego uprzejmego bohatera, jak Clark Kent - niby przeciętny i nieśmiały, ale jednak jakąś pewność siebie ma. Darren pod tym względem jest podobny. Przy Amarze jednak pewnie czasem zdarzy mu się zapomnieć języka, gdy przypadkiem są sam na sam (np. podczas wycieczki do miasteczka na zajęciach z niemagii?).
Pomysł na wątek tutaj miałabym taki, że dosłownie zostali sam na sam, bo reszta grupy się pochorowała na zajęciach z zielarstwa (jakiś przypadkowy wyciek pyłków magicznych). Darren jako jedyny "przetrwał", bo tego dnia miał katar alergiczny. Tak, wiem... bardzo wygodna fabularna tarcza haha. W każdym razie to dałoby nam okazję, by postaci zagrały ze sobą bez NPC.
Opcja nr 2: Z Glennem znacznie łatwiej o wątek "bez gapiów", jako że są oboje nauczycielami. I tutaj także wykorzystałabym motyw feromonów, ale w zupełnie innym kierunku. Glenn może się domyślać co robi Amara, i że używa feromonów. Szczególnie, że sam ma wili gen (którego ona mu może zazdrościć?), więc widzi różnice pomiędzy "naturalnym" pociągiem, a sztucznie kreowanym. Będzie więc sceptycznie do niej nastawiony. Sam przez większość życia uczy się żyć ze swoją "charyzmą" i swoim urokiem, więc jest dla niego niepojęte, że ktoś może chcieć tej atencji i niepotrzebnej uwagi, która tylko wzbudza zazdrość i niepotrzebne, skrajne emocje.
I teraz wariantów rozwinięcia tego może być wiele: Glenn albo wprost może kiedyś ją spytać po co ta cała szopka, albo... po złośliwości sam może używać wobec niej swojej aury, żeby delikatnie dać jej do zrozumienia, co robi z uczniami. I byłby to taki pasywno-agresywny akt buntu z jego strony. Lub możemy połączyć w którymś momencie jeden i drugi wariant.
Pomysłu na wątek nie udało mi się znaleźć, ale na pewno się coś wymyśli. Może właśnie założyć, że gdzieś ją "przyszpilił" w gabinecie nauczycielskim i spytał o zasadność tych feromonów?
Któraś z tych opcji brzmi dla Ciebie kusząco? Czy coś byś pozmieniała?
PS. Wybacz chaos, troszkę dziś w pośpiechu piszę, ale dziękuję za miłe słowa i liczę na dobrą grę między nami ♥
Glenn & Darren (bo Rowan odpadł w przedbiegach :D)
Niebo, rozciągnięte nad zamkiem w płowych smugach jesiennego światła, przypomina o nietrwałości wszystkiego, co stałe. Jakby tego dnia nawet chmury traciły cierpliwość do własnego kształtu i jakby wszystkie znaki na niebie mówiły im (szczególnie Darrenowi), że nie warto dziś z uporem maniaka doszukiwać się łaskawości losu, czy trzymać się tego, co wszyscy powszechnie znają, jak np. żarliwa chęć uczniów do uczestnictwa w wycieczkach z Koła Niemagii.
OdpowiedzUsuńDziś jest niedzisiejsze. Dziś smakuje irracjonalnością.
Absurd dnia rozpoczyna się dyskretnie i niewinnie. Wpierw zasadza się ledwie w decyzjach nauczycielskich, gdy jeden z pedagogów szkolnych postanawia na zajęciach z zielarstwa zaprezentować nową roślinę. Później wszystko nabiera tempa, dojrzewa w trakcie trwającego dnia i owocuje czymś znacznie, znacznie cięższym i większym, niż można tego oczekiwać. Szybko bowiem okazuje się, że magiczna roślina, sprowadzona specjalnie znad jezior szkockich przez profesora Ilvermorny, ma jedną, kluczową wadę: nie lubi ciepła, czego nauczyciel nie przewidział, biorąc za pewnik kiepską, jesienną pogodę.
Ale dziś szklarnie w ogrodach Ilvermorny nie są zacienione, a powietrze na zewnątrz nie pląsa rześko po połaci traw. Słońce osadza się nisko i żywo, swymi promieniami dociera do najgłębszych zakątków Ilvermorny. Z wyjątkową chęcią języki ciepła przenikają również przez kwadraty przeszklonych ścian szklarnii, sprawiając że pomieszczenie to staje się gęste od wilgoci, zaduszone po brzegi. Nieprzewidywalnie ciepłe i skrajnie niebezpieczne.
N i e b e z p i e c z n e, słowo-klucz.
Okazuje się bowiem, że roślina w mechanizmie obronnym wypuszcza z siebie opar trucizny, która wywołuje u uczniów wymioty, i tylko jeden Darren broni się przed tą przykrą konsekwencją z czystego przypadku. Już wcześniej bowiem atakuje go alergiczny katar, który blokuje oparom dostęp do jego nozdrzy.
A potem dzieje się coś, czego nie przewiduje: jako uczeń na wycieczce Koła Niemagii zostaje sam.
Stoi przy tym w korytarzu szkoły, nie mając pojęcia, czy ruszyć na dziedziniec, czy nie. Chwilę przed decyzją o tym, czy w ogóle powinien pojawiać się na miejscu zbiórki, prostuje się z profilaktycznie wniesioną w kręgosłup ostrożnością działania. Zbiera w głowie za i przeciw i wreszcie, z kilkuminutowym poślizgiem, rusza do przodu. Mija drzwi wyjściowe z zamku i pozwala, by chłód stężałej przez wiatr ziemi przesiąkł przez podeszwę buta do ciała, by wniknąć głębiej w niego, aż pod skórę. Ten dzień ma w sobie coś niepokojąco niedorzecznego, ale również dziwnie cichego, co zakrada się na tyły jego głowy i nie chce odpuścić.
Jest cicho. Zbyt cicho, gdy prowadzony aż po sam murek na dziedzińcu, jedyne co słyszy pod stopami to swój własny krok. Każde tupnięcie podeszwy, zbliżające go do profesor Tsvetan. Podświadomie wie, że spotkanie jeden na jednego z tą konkretnie nauczycielką to samospełniająca się groźba zbliżającego się fiasko (jego fiasko), a mimo tego nogi niosą go w stronę Dziedzińca Założycieli, jakby kierowało nimi coś więcej niż uczniowska wolność wyboru: to cicha ciekawość. Może nawet pragnienie bliższego poznania jej (wbrew rozsądkowi), które dopiero nabierało kolorów?
Profesor Amara Tsvetan siedzi na kamiennym murku, w otulającym świetle gasnącego popołudnia, i to czyni z niej obraz kobiety delikatniejszej, niż Darren pamięta z lekcji – jednocześnie bardziej rzeczywistej, niż wtedy, gdy widzi ją z dystansu kilku ławek.
Darren nie od początku wie, jak streścić jej wypadek z lekcji zielarstwa, by być precyzyjnie zrozumianym. Zbyt bardzo świadomy własnych słabości, domyśla się, że przy wrodzonej mu tendencji do mówienia rzeczy łatwych trudnym językiem i przy budzącej się w nim kłopotliwej nieśmiałości, każde wypowiedziane zdanie przy profesor Tsvetan może nie wybrzmieć pięknie i pęknąć. Rozpaść się pod nimi jak potłuczone szkło.
— Eee... Pani profesor Tsvetan?
Może przysiąc, że w jej milczeniu zawiera się cała gama uczuć: zaskoczenie, znużenie, a może nawet odrobina ulgi, którą ignoruje, przechodząc do meritum: — Jest mały problem. Cała ekipa z Koła Niemagii wylądowała dziś w Skrzydle Szpitalnym...
UsuńDalej mówi coś o cieplarni, o oparach, o nieszczęsnym katarze, który uratował go przed srogą niedyspozycją.
Słowa płyną szybko, zrozumiale. Płyną jednak na drżących emocjach, gdy przecina cięciwą wzroku jej oczy, i gdy siada przy niej na murku... a wreszcie, gdy milknie i truchleje w oczekiwaniu na odpowiedź.
Zamek oddycha wokół nich starymi murami, wilgocią, szelestem liści na kamieniach. To oddech długi, wyciszony. Przeciwny jego oddechowi, bo nikt i nic nie oddycha dzisiaj głośniej, niż sam Darren, który właśnie wypuszcza ze świstem powietrze z płuc.
— Wycieczka aktualna? — dopytuje.
Darren
Dziękuję bardzo za komplement :)
OdpowiedzUsuńNiestety odautorsko nie czuję niestety za bardzo Ophelii, jakoś nie mogę się w nią wczuć ;<
Natomiast jeśli masz ochotę coś wspólnie stworzyć, aczkolwiek z Genevieve, z którą myślę, że mają nieco więcej wspólnego to zapraszam na burzę mózgów, najlepiej na maila:
vulnerasanenturgirl@gmail.com
Genevieve
Złote promienie zachodzącego słońca spływały przez wąskie okna wieży, muskając kamienne ściany ciepłym i miękkim światłem. Pyłki w powietrzu wirowały leniwie, jakby zatrzymały się w czasie, a każdy krok Charliego zdawał się wtapiać w złotą poświatę. Podłoga pod stopami tonęła w blasku, a smugi światła owijały jego nogi niczym delikatne nici, które sunęły w górę, oplatając kostki i kolana, by w końcu dotknąć ramion. Ściany, parapety i stare ryciny rozmywały się w złotych refleksach, a powietrze wydawało się gęstsze, pełne ciepła i łagodnej ciszy. W tym świetle korytarz nie był już surową przestrzenią. Każdy promień, każda smuga zdawała się tańczyć wokół niego, tworząc złote sieci.
OdpowiedzUsuńW dłoni spoczywała kolejna karta Tarota.
„Słońce.”
Jasne. Pełne życia. Złote. Idealne i uporządkowane. W każdym detalu sprzeczne z chaosem, który ostatnio go otaczał. Papier był ciepły od światła, które wlewało się przez okna, a mimo to Charlie poczuł chłód irytacji. To już kolejna karta w tym tygodniu. Wczoraj był Księżyc, wcześniej Wieża i Gwiazda, jakby ktoś z uporem maniaka chciał ułożyć mu z życia talię wróżb, na które nie miał najmniejszej ochoty. W zeszłym tygodniu też znajdował je w najdziwniejszych miejscach. Pod podręcznikiem, w kieszeni płaszcza, na parapecie wieży. Jeśli tak dalej pójdzie, za chwilę zbierze całą talię.
Z początku próbował to ignorować. Przypadek tłumaczył sobie. Ktoś zgubił, może to głupi żart młodszych uczniów. Ale z każdym dniem rosnąca sterta kart na jego biurku zaczynała go drażnić. Ich idealnie gładkie brzegi, symboliczne ilustracje, błyszczące kolory... wszystko w nich wydawało się kpić z jego zdrowego rozsądku. A jednak nie potrafił przestać ich zauważać. Pojawiały się tak naturalnie, jakby wyrastały z powietrza.
Coraz trudniej było mu skupić się na tym, co naprawdę miało znaczenie. Na zaklęciach, badaniach, notatkach. Zamiast tego łapał się na tym, że szuka kolejnej. Z irytacją, ale też jakimś dziwnym przeczuciem, że ta gra nie skończy się, dopóki nie odkryje, kto za nią stoi.
Charlie był sceptykiem do szpiku kości. Wróżby, fusy, znaki, przeznaczenie, wszystko to dla niego brzmiało jak bajki dla naiwnych, próby nadania sensu światu, który od dawna żadnego nie miał. Nie wierzył w magiczne przypadki ani w fatum. Wiedział, że ktoś musiał mu podrzucać te karty. Ktoś zbyt sprytny, by dać się przyłapać, a jednocześnie na tyle zuchwały, by igrać z jego cierpliwością. Ani razu nie widział momentu, w którym się pojawiały. Nie dostrzegł cienia ruchu, nie usłyszał szelestu papieru, a jednak każda kolejna karta leżała dokładnie tam, gdzie spojrzał.
Jedno było pewne. Ktoś bawił się z nim w grę, której zasad nie znał, i to wystarczyło, by poczuł narastającą irytację. Każdy jego krok i każdy dzień wydawał się prowadzić do tego samego wniosku, a wszystkie ścieżki prowadziły w jedno miejsce. Do wieży na szczycie zamku, gdzie mieścił się gabinet nauczycielki wróżbiarstwa.
Nie wierzył w żadne jej „moce” ani w rzekome dary przepowiadania przyszłości, o których tak chętnie plotkowano na korytarzach. Dla niego była po prostu kolejną egzaltowaną czarownicą, która dorobiła sobie opinię wizjonerki, bo potrafiła mówić wystarczająco zagadkowo. Ale jeśli chciał dowiedzieć się czegokolwiek o tych przeklętych kartach, musiał szukać u źródła tego bezsensu. Nawet jeśli oznaczało to rozmowę z kimś, kogo sposób myślenia stał dokładnie po drugiej stronie wszystkiego, w co wierzył.
Thornewell miał w sobie głęboko zakorzenioną wiarę w inny rodzaj magii. Starą i surową, sięgającą jeszcze czasów pierwszych czarodziejów Starego Kontynentu. Wychowany na fragmentach pożółkłych grymuarów i zapiskach dawnych teoretyków, wierzył w porządek, w strukturę i prawa, które rządziły światem i magią z równą precyzją. W jego przekonaniu każde zaklęcie miało swoje źródło, przyczynę i skutek. A każda siła miała równowagę, którą należało zrozumieć, zanim się ją przywoła. Nieokiełznanej magii nie ufał. Tego, co rodziło się z emocji, intuicji czy wizji, nie dało się kontrolować ani pojąć rozumem, a więc nie miało żadnej wartości. Uważał, że magia bez struktury jest jak dzikie zwierzę. Piękna z daleka, ale ślepa i niebezpieczna z bliska. Dlatego z pogardą patrzył na wszelkie praktyki oparte na wróżbach, rytuałach i symbolach. W świecie Thornewella magia miała być czysta, uporządkowana i precyzyjna, jak mechanizm starego zegara, a wszystko, co z tego porządku wykraczało, zasługiwało tylko na jedno. Chłodne i sceptyczne milczenie.
UsuńDrzwi do gabinetu były lekko uchylone. Charlie zapukał cicho, a potem wszedł, jakby nie chciał zakłócić panującego tam spokoju. Uderzył go mdlący zapach. Słodki i ciężki, jakby kadzidła zbyt długo paliły się w zamkniętym pomieszczeniu. Od tego aromatu mogła rozboleć głowa. W powietrzu unosiło się coś nieuchwytnego.Cała przestrzeń pulsowała energią, której chłopak nie potrafił objąć rozumem. Niecierpliwie rozrzucił karty na stolik. Ich krawędzie połyskiwały w blasku zachodzącego słońca, które wpadało przez uchylone okno, rozlewając się po powierzchni blatu niczym płynne złoto. Światło odbijało się od kryształów stojących na parapecie, rozpraszając się w setki drobnych, tęczowych refleksów, jakby cała przestrzeń ożyła i oddychała własnym rytmem.
Chłopak westchnął ciężko, czując, jak jego cierpliwość topnieje z każdą chwilą. Mdlący zapach kadzideł zdawał się wdzierać w głowę, powodując lekki ból za skroniami. Wszystko tu było zbyt intensywne. Kolory, zapachy, przedmioty. Chaos, którego nie potrafił pojąć ani uporządkować. Dla niego magia miała sens tylko wtedy, gdy opierała się na zasadach i na równowadze. Na dawnej wiedzy, którą można było studiować i rozumieć, nie na tym festiwalu emocji i symboli. A jednak coś go tu przyprowadziło. Może przypadek, może instynkt, którego nie chciał nazwać. Wiedział jedno. Te karty nie pojawiły się przypadkiem. Ktoś je porozrzucał, prowadząc go niczym po niewidzialnej ścieżce, aż tutaj, do tego dusznego pokoju, w którym wszystko pulsowało obcą energią.
Spojrzał na kobietę naprzeciwko, czekającą w milczeniu. Jej wzrok był spokojny i zbyt pewny. Jakby wiedziała więcej, niż powinna. I choć Charlie nie chciał tego przyznać nawet sam przed sobą, w jego racjonalnym, chłodnym wnętrzu coś drgnęło.
Charles Thornewell
Nie potrzebuje kobiecych feromonów, by zacisnąć krtań w supeł niezręczności. Nosi na barkach wagę grimsditchowego nazwiska, ale i przy tym naturalną sobie chłopięcą nieśmiałość, którą często zakrywa płaszczem milczenia. Dziś cisza to nie tyklko bufor, to także słabość, która świadczy o tym, że w tunelu gardła, blokowanego przez emocje, nie ma miejsca na dodatkowe słowa rozwinięcia, nawet gdyby chciał je wypowiedzieć. Być może dlatego przekaz przyjmuje formę zwięzłą, precyzyjną, trafioną sztychtem konkretu w sedno.
OdpowiedzUsuńW pierwszym momencie po wyjaśnieniu nieobecności uczniów na kółku, wydaje mu się, jakby mimo wniesionego wysiłku w bycie zrelaksowanym przy niej, coś mimo tego zsuwało się po jego ramionach. Powoli, z nieznaczną mozolnością, jak osad bieżących słabości, który osuwa się wraz z nieprzychylnością dnia. Nie widzi własnego szczęścia w byciu zakatarzonym – czuje dodatkowy ciężar nierówności między nimi. Ona piękna, nieskazitelna, on naznaczony piętnem choroby, a przy tym także wybity z rytmu i nieprzyzwyczajony do tego rodzaju obecności – kobiecej, uwodzicielskiej, rażącej charyzmą. Czy dlatego właśnie Darren brodzi po kostki w niepokoju? To tego rodzaju emocja, która wprawdzie nie wynika z niebezpieczeństwa, pozostawia jednak po sobie cień ostrożności. Jego własna duma nakazuje mu strącić z ramion całe napięcie, gdy uśmiecha się połowicznie. Reszta ciała nie słucha jednak rozkazu. Struna niepewności napina się wokół usztywnionych pod presją chwilii nóg. Przestrzeń wokół nich zdaje się przy tym mięknąć, grunt osunąłby mu się spod nóg, gdyby tylko stał, i już teraz wie, że niewidzialna bariera dystansu, którą utrzymuje uparcie wokół siebie, dziś jest zagrożona.
Jej spokojny głos, elastyczność i magnetyczność ruchów, włosy niefrasobliwie opadłe na twarz... wszystko to składa się w obraz jego niemej tragedii, bo właśnie te drobne niuanse sprawiają, że trudno utrzymać mu barierę dystansu. Bufor między nim, a urokiem Amary Tsvetan zanika, pozostawiając go z poczuciem niewystarczalności.
Dzielnie i skutecznie, przechodzi jednak ponad tą emocją. Po chwilii świadomego milczenia, w trakcie którego zbiera w sobie odwagę, głos uchodzi z ust jako stabilny, spokojny ton, może nieco tylko suchy w wydźwięku:
— Nie zastanawiałem się nad tym. To co mówią ludzie rzadko kiedy trafia w prawdę — wzrusza bezwiednie ramionami, niewzruszony tą sentencją, jakby przyjmując te słowa za pewnik. Oczywistość, nad którą nie warto się nachylać.
Przeciwnie czuje się, myśląc o jej pięknie. Jego oko, zawieszone na kaskadzie włosów, pełnych ustach i karmelowych oczach, nie potrafi zignorować ów widzianego kształtu twarzy, czy sylwetki. Darren wzdycha bezradnie, odwracając wzrok i podrywając się do pionu. Naiwna wiara w autokontrolę sprawiła, że usiadł obok niej ZBYT BLISKO i teraz język ciała, rozgrzany przez z pozoru tylko bezpieczną bliskość, reaguje nagłym odejściem o krok dalej, niż wcześniej. Nie daje jednak tego po sobie poznać, korzystając z tego, że przecież oboje się ruszyli... oboje zeszli z murku w tym samym czasie. Naturalnym jest, że każde w swoim kierunku, na kwadrat upatrzonej przez siebie przestrzeni.
— Jest Pani nowa, więc może Pani nie pamiętać... teleportacja w szkole jest zakazana i niemożliwa. Ale możemy użyć świstoklika, albo sieci Fiuu, jeśli ma pani przepustkę nauczycielską — podpowiada z dojrzałą nutą, pozbawioną pobłażliwości wobec jej rozkojarzenia.
— Myślę, że świstoklik będzie bezpieczniejszy. Ponoć sieć Fiuu ostatnio przerzuca ludzi gdzie popadnie. Ktoś wylądował w kuchni u skrzatów.
Próbuje przejąć jej ton, żartem zakryć własne rozedrganie. Kiedy mówi, orientuje się jednak, że jego dłonie są wciąż spięte. Jedna ściska ramię torby, jakby to ona była gwarantem jego równowagi. W środku natomiast kotłuje się coś niewygodnego: wstyd, że zwrócił jej uwagę; zdumienie, że zrobił to z takim spokojem; i coś jeszcze – coś, czemu jeszcze nie pozwala nabrać kształtu.
Darren