Darren Grimsditch
Pukwudgie
Znowu jesteś świadkiem, jak upadają Anioły.
Nocą po korytarzu zbłąkany, śladem piór, stopa za stopą, kroczysz. Tu obraz ruchomy, tam szklista czerwień zdławionej magią pochodni. Ogień właśnie umyka tuż za Twoimi plecami, wiedziałeś?
Przysiągłbyś, że w drodze do Wieży Astronomicznej nie widziałeś niczego. Tylko ciemność i pustkę, które wtedy zupełnie Ci nie przeszkadzały. A teraz, przy powrocie do dormitorium, napotykasz na nietypowy kształt.
Porzucone, jak stara szmata, leżą na ziemi strzępy skrzydeł. Pierzaste wachlarze splamione szarą farbą przyziemności. Ten widok boli.
O, niieee.... Przypadkiem przydeptujesz butem, a uczucie to jest tak samo nieprzyjemne jak codzienność, z którą mierzysz się na co dzień.
Wspominasz przy tym w głowie rówieśników i zwracasz myślą wczorajszy, towarzyski obiad. Gdyby posiłek ten nie smakował mnogością przeszkód i brzydkich przepchnięć, prawdopodobnie byłoby Ci za nim tęskno nieco więcej.
Tymczasem pierzasta tkanka z łatwością poddaje się ugięciom, miażdżona pod podeszwą jednego tylko przypadkowego tupnięcia. To wtedy dociera do ciebie kruchość materii.
Świadomość serafinowej słabości boli i przerasta poły nawet Twojej tolerancji. Przeszywa nerwobólem od szerokości łopatki, po głębokość bijącego w przyspieszeniu serca. A Ty z początku nie wiesz, dlaczego reagujesz na widok skrzydeł tak mocno. Dlaczego ogarnia cię panika tak silna, że nie jesteś w stanie jasno myśleć. Odetchnąć w spokoju.
Są kryptouczucia w ozonie zmysłów, których cieni nigdy nie zrozumiesz, a których strach poczujesz aż do kości, więc gdy w nagłym popłochu, jak spłoszona łania, odwracasz się... już wiesz.
Że Aniołem, który upadł jesteś Ty. Że skrzydeł dobroci z każdym dniem w Tobie coraz mniej. I że nie jesteś Bogiem, który potrafi skleić całość tylko z części.
Potrzebujesz pomocy.
Nocą po korytarzu zbłąkany, śladem piór, stopa za stopą, kroczysz. Tu obraz ruchomy, tam szklista czerwień zdławionej magią pochodni. Ogień właśnie umyka tuż za Twoimi plecami, wiedziałeś?
Przysiągłbyś, że w drodze do Wieży Astronomicznej nie widziałeś niczego. Tylko ciemność i pustkę, które wtedy zupełnie Ci nie przeszkadzały. A teraz, przy powrocie do dormitorium, napotykasz na nietypowy kształt.
Porzucone, jak stara szmata, leżą na ziemi strzępy skrzydeł. Pierzaste wachlarze splamione szarą farbą przyziemności. Ten widok boli.
O, niieee.... Przypadkiem przydeptujesz butem, a uczucie to jest tak samo nieprzyjemne jak codzienność, z którą mierzysz się na co dzień.
Wspominasz przy tym w głowie rówieśników i zwracasz myślą wczorajszy, towarzyski obiad. Gdyby posiłek ten nie smakował mnogością przeszkód i brzydkich przepchnięć, prawdopodobnie byłoby Ci za nim tęskno nieco więcej.
Tymczasem pierzasta tkanka z łatwością poddaje się ugięciom, miażdżona pod podeszwą jednego tylko przypadkowego tupnięcia. To wtedy dociera do ciebie kruchość materii.
Świadomość serafinowej słabości boli i przerasta poły nawet Twojej tolerancji. Przeszywa nerwobólem od szerokości łopatki, po głębokość bijącego w przyspieszeniu serca. A Ty z początku nie wiesz, dlaczego reagujesz na widok skrzydeł tak mocno. Dlaczego ogarnia cię panika tak silna, że nie jesteś w stanie jasno myśleć. Odetchnąć w spokoju.
Są kryptouczucia w ozonie zmysłów, których cieni nigdy nie zrozumiesz, a których strach poczujesz aż do kości, więc gdy w nagłym popłochu, jak spłoszona łania, odwracasz się... już wiesz.
Że Aniołem, który upadł jesteś Ty. Że skrzydeł dobroci z każdym dniem w Tobie coraz mniej. I że nie jesteś Bogiem, który potrafi skleić całość tylko z części.
Potrzebujesz pomocy.
⚜ Więcej o Darrenie ⚜
Damsko- i męsko-męskie. Piszę się na wszystko. Darren potrafi zaskoczyć i nie jest tak zahukany, na jakiego wskazuje KP (choć niezmiennie od lat pozostaje pacyfistą). Często chowa się w różnych częściach zamku oraz ucieka do Działu Ksiąg Zakazanych, po kryjomu próbując swoich sił w nielegalnym tworzeniu talizmanów różnej maści. Żywo zainteresowany Quidditchem, choć sam nie chce w niego grać. Wycieczki do miasteczka Adams są dla niego formą relaksu i sposobem na odcięcie się od nazwiska rodowego. Może ktoś o czystej krwi chce zaaranżowanego związku?
Wątki odgrywane: Swan, Victorius.
Wątki zaplanowane: River, Sarume.
Wątki odgrywane: Swan, Victorius.
Wątki zaplanowane: River, Sarume.
[o tym, że mi się podoba to już wiesz ;) Z chęcia go przytulę.
OdpowiedzUsuńTo co? Bawimy się? ]
Tsu-tsu (Tsubaki to jej imię jak coś - tylko pisane w kolejności japońskiej)
[Bardzo lubię Twoje postaci i Twój styl pisania. Na pewno nie przejdę obok i muszę Cię tu namówić na jakiś wątek, jak nie kilka haha :) Poczucie, że zawiodło się rodzinę na pewno jest dużym obciążeniem, a jeszcze przy okazji, kiedy jest się gnębionym przez któregoś z uczniów...eh, biedny ten ,,upadły Darren", mam ochotę go uściskać <3 Chodź gdzieś do nas <3]
OdpowiedzUsuńchłopcy Harkaway
Takiej propozycji się nie spodziewałam ❤️ ale jestem zachwycona twoim pomysłem i Victor wchodzi w to z całym
OdpowiedzUsuńswoim zaangażowaniem.
Victorius zawsze był w centrum uwagi, to dla niego stan domyślny, taka jego kolorowa rzeczywistość. Tłum pierwszoroczniaków, zachwyty, szepty na korytarzach, to już nawet nie robi na nim większego wrażenia, dlatego Darren pewnie mu umyka i ginie gdzieś na trybunach. A że Victorius jest raczej prostym chłopakiem (przynajmniej w tym zakresie), to póki Darren nie zrobi czegoś wyraźnego, niczego się nie domyśli. Nie jest też typem, który planuje coś tak delikatnego jak uczucia. On raczej w nie wpada, rozbija się o nie z impetem i dopiero potem zaczyna się zastanawiać, co się właściwie wydarzyło. Mam czasem wrażenie, że ten chłopak żyje własnym życiem i sam mnie zaskakuje tym, w jakie relacje wchodzi i jak się w nich zachowuje, dlatego rzuciłbym ich obu na głęboką wodę i niech uczą się przetrwać.
Victorius
Ps. Udawajmy, że nie było tego zamieszania z komentarzami 😂
Od dwóch tygodni Ariana poruszała się po boisku jak ktoś, kto zgubił ulubioną miotłę, a teraz próbuje grać na tej skradzionej woźnemu. Była zdezorientowana, jakby zaklęcie Confundus zagnieździło się na dobre w jej głowie. Jako pałkarz powinna być precyzyjna, a tymczasem jej zagrania przypominały przypadkowe machnięcia. To, co miało być pewnym i stanowczym uderzeniem, kończyło się chaotycznym ruchem w powietrzu, a jej pałka raz po raz przecinała pustą przestrzeń. Co gorsza, podczas ostatniego treningu, pałka nie tylko minęła tłuczek o dobre kilka centymetrów, lecz wyślizgnęła się z jej spoconych dłoni i z głośnym świstem wylądowała na środkowym palcu Victoriusa. To był moment pełen dramatyzmu i niezamierzonego komizmu, bo środkowy palec, którego potrzebował do efektownego machania przed twarzą wiecznie zadzierającego nosa Everarda, nagle stał się bezużyteczny. Ból przeszył go jak źle wymierzone zaklęcie, ale zamiast irytacji, poczuł coś bliższego współczuciu, dla niej i dla siebie, bo wiedział, że być kapitanem nie znaczy tylko błyszczeć na boisku, ale też znosić takie nieoczekiwane ciosy.
OdpowiedzUsuńPod koniec tygodnia Ariana zniknęła z dwóch kolejnych treningów, a w drużynie, która od zawsze trzymała się razem jak jedna wielka rodzina, zapadła niepokojąca cisza. Nikt nie odważył się tego głośno powiedzieć, lecz wszyscy czuli tę samą rosnącą presję. Sezon dopiero się zaczął, a taka nieobecność była jak cios w samo serce. Na boisku nie ma miejsca na słabość, a myśl o zastąpieniu kogoś, kto był częścią tej niepowtarzalnej układanki, wydawała się nie do zniesienia. Każdy pusty fragment boiska przypominał, że drużyna bez niej nie jest już taka sama. Victorius, choć zwykle podchodził do wszystkiego z humorem i luzem, tym razem czuł ciężar odpowiedzialności. Dlatego kiedy dotarło do niego, że Ariana od kilku dni nie była w stanie trafić tłuczkiem w nic, co się rusza, postanowił to zbadać. I usłyszał wyznanie, które prawie posłało go z powrotem do skrzydła szpitalnego.
Miłość jako siła rozbijająca formacje taktyczne i burząca grafik treningów? Zakochanie jako powód spadku formy? To już brzmiało jak czarna magia. Owszem, słyszał o tym, że ludzie wzdychają i gadają o motylach w brzuchu, ale żeby tak kompletnie odlecieć? Opuścić drużynę i pozwolić tłuczkom latać gdzie popadnie? To już się kapitanowi nie mieściło w głowie, bo dla niego drużyna była jak dom, a miotła jak dodatkowa kończyna. I cokolwiek by się działo w życiu prywatnym, Quidditch był świętością. Nawet jeśli miał złamany palec, poobijane żebra i poczucie, że pół jego zespołu powoli odpływa w świat romantycznych absurdów, dalej trzymał się zasady: najpierw gra, potem dramaty.
Ariana od tygodni nie spała spokojnie, bo nieustannie analizowała każdy przypadkowy uśmiech jakiegoś tam Darrena. Jej mózg był zajęty kalkulacją, czy spojrzał na nią naprawdę, czy tylko patrzył w przestrzeń, myśląc o szarlotce. Victorius słuchał tego wszystkiego w ciszy, z miną człowieka, który właśnie dowiedział się, że cały plan dnia zostaje odwołany z powodu cudzego romantyzmu. Gdy tylko zrozumiał, że to nie żart, z wrażenia zsunął się z miotły. Nie jakoś dramatycznie. Po prostu ciało powiedziało pas. To nie był spadek z wysokości. To była symboliczna kapitulacja. Miłość, jak się okazało, miała większą siłę rażenia niż tłuczek. Ari zaczęła dosłownie rozklejać się od środka, śledząc w kółko trajektorie spojrzeń chłopaka, którego Victor nie był nawet w stanie zapamiętać z imienia. I to był moment, w którym po raz pierwszy w życiu poczuł się bezbronny wobec emocjonalnego wiru, który nie miał nic wspólnego z rywalizacją, adrenaliną i punktami. Jeśli ktoś miał prawo dekoncentrować się z powodu czyjejś twarzy, to raczej przeciwnik, któremu właśnie posłał tłuczka między oczy, a nie własny pałkarz na środku boiska, tracący kontakt z rzeczywistością, bo ktoś z piątego roku usiadł dupskiem na trybunach.
Późne popołudnie spłynęło nad Ilvermorny złotą smugą przez wysokie okna, jakby samo słońce próbowało podnieść drużynę na duchu po kolejnym żałośnie nieudanym treningu. Powietrze w murach szkoły było ciepłe i ciężkie, niosło ze sobą zapach potu, kurzu i cichej frustracji. Victorius nie mówił nic od dłuższej chwili, co w jego przypadku było bardziej niepokojące niż jakakolwiek tyrada. Ariana szła trzy kroki za nim, jakby próbowała zniknąć w jego cieniu. Zza zakrętu dobiegły ich zwyczajne dźwięki: śmiech, kroki, rozmowy. Świat szedł naprzód, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Jakby nikt nie oberwał tłuczkiem w środkowy palec i nie leciał emocjonalnie na łeb na szyję z powodu młodszego chłopaka.
UsuńPrzyśpieszył krok. I wtedy jak na zawołanie, dziewczyna znieruchomiała. Cała się napięła, jakby nagle poczuła za plecami dementora. Victorius już miał spytać, co znowu zgubiła, kiedy zauważył, jak rzuca się desperacko w bok i próbuje zniknąć za marmurową kolumną, która nie zasłaniała jej absolutnie niczego poza wstydem. Zmarszczył brwi i spojrzał w kierunku, który Ariana usilnie próbowała omijać wzrokiem. Zza zakrętu wyszedł chłopak i już w pierwszej sekundzie wiedział, że to będzie rozczarowanie roku.
— To ten? — rzucił szeptem, nachylając się lekko do niej.
Ariana spłonęła rumieńcem i spróbowała zniknąć jeszcze głębiej za kolumnę.
— Cicho bądź — mruknęła.
Victorius uniósł brwi tak wysoko, że niemal weszły mu we włosy. To dla niego Ariana zapomniała, jak się trzyma miotłę? Niepozorny piątoklasista, którego kojarzył głównie z tego, że go nie kojarzył. To nie był żaden z tych mrocznych, tajemniczych typów, o których krążą plotki, że raz się uśmiechnęli w trzeciej klasie i do dziś ktoś pisze o tym opowiadania. Kiedy wspominała o wielkiej miłości, spodziewał się kogoś z historią, z aurą niebezpieczeństwa, może nawet Rowana, to by przynajmniej miało jakiś dramatyczny sens. Nie przypuszczał, że będzie to ktoś, kto nie odróżnia początku miotły od jej ogona. Victorius zatrzymał się, jakby ktoś właśnie zdzielił go znów tłuczkiem, tym razem psychicznym.
— Ma ładny uśmiech.
Spojrzał na nią z takim dramatyzmem, jakby właśnie powiedziała, że rzuca Quidditcha dla kursu magicznego haftu.
Darren właśnie zniknął za drzwiami najbliższej łazienki, a to oznaczało jedno: interwencję. Dla niej to był moment grozy, dla niego idealna okazja, by rozwiązać problem u źródła. W końcu nie mógł pozwolić, by jego pałkarz co mecz odpływał na widok młodszego chłopaka.
Nie pytając o zgodę, Victor chwycił Arianę za pasek torby.
— Nie! Zostaw! Co ty robisz?! — zapiszczała, próbując się wyrwać, ale on już ruszył, ciągnąc ją za sobą jak starą miotłę.
W połowie korytarza próbowała złapać framugę, jakby to miało ją uratować przed hańbą wiecznego wstydu, ale Victorius był silniejszy i bardziej zdeterminowany. Nie słuchał pisków i nie zważał na jej zabiję cię. W jego głowie grała już heroiczna muzyka. Miał misję. Miał cel. I miał pałkarza, który wymagał natychmiastowego resetu emocjonalnego.
Dotarli pod drzwi łazienki. Ariana chwyciła się futryny ostatkiem sił i w jednej z tych dramatycznych sekund puściła torbę.
A Calenbach wciąż trzymając pasek w dłoni, wpadł do łazienki bez pukania, bez zastanowienia, bez szacunku dla czegokolwiek, co można by nazwać prywatnością.
Z zaciętą miną, całą siłą pociągnął torbę, którą do tej pory ciągnął za sobą, i wskazał kciukiem ramię, pewny, że Ariana właśnie stoi za nim, gotowa na brutalną konfrontację z własnym sercem.
— Hej! — rzucił donośnie — Ta osoba tutaj jest w tobie zakochana!
I wtedy nastała cisza.
UsuńNie ta dramatyczna, pełna emocji. Nie. To była ta druga. Ta niewygodna.
Zaintrygowany, uniósł brew. Obrócił głowę przez ramię. Za nim nie było dziewczyny. Nie było nikogo. Tylko lustro a w nim jego własne odbicie, które z wymownym rozbawieniem, nieco zdezorientowane, właśnie wskazywało na siebie.
Stał więc przez sekundę w bezruchu. W blasku szkolnej łazienki, z ręką wciąż uniesioną w teatralnym geście, który teraz wyglądał już tylko na kompletnie bezsensowny. Do jego mózgu dotarło bardzo powoli, że Ariana, w ostatnim, panicznym akcie desperacji, najpewniej puściła torbę tuż przed wejściem, a on zbyt pochłonięty własnym planem ratunkowym po prostu tego nie zauważył. I teraz oficjalnie, z pełnym przekonaniem, ogłosił uczuciowe zaangażowanie własnego odbicia.
Darren chyba nie do końca był nieświadomy tego, że właśnie został świadkiem jednej z bardziej spektakularnych kompromitacji tygodnia. I to w wykonaniu kapitana drużyny Quidditcha. Victor powoli opuścił rękę, tak jak ktoś, kto zrozumiał, że oto właśnie doświadczył życiowego low pointu.
Victorius
Widać w nim arystokrację. Z pewnością nie jedna osoba w Ilvermorny wzdycha na jego widok. To czego nie widać gołym okiem jest jednak prawdziwe i czytając o jego głęboko skrywanym bólu czułam niepokój. Udało Ci się perfekcyjnie złożyć jego postać w całość, przy okazji wpływając na odbiór czytelnika <3
OdpowiedzUsuńWątku nie proponuję (pomimo zauważalnego podobieństwa bólu istnienia pomiędzy Darrenem a Gen), ponieważ jeden już mamy, aczkolwiek życzę samych wciągających historii, a na twarzy chłopca nieco uśmiechu i samych dobrych dusz na jego drodze.
Gen
Słowa Darrena odbijały się w jego głowie echem. W klatce piersiowej czuł znajome napięcie, jakby właśnie miał ruszyć do lotu, tylko nie wiedział dokąd. I choć wciąż stał na solidnej podłodze szkolnej łazienki, miał wrażenie, że ziemia pod jego butami zachwiała się na moment, jakby coś bardzo ważnego właśnie zaczęło się zmieniać.
OdpowiedzUsuńVictorius nagle naprawdę poczuł, jakby coś z niego wyparowało. Nie dusza, nie odwaga, ale coś znacznie bardziej praktycznego: zdolność myślenia. Zazwyczaj był wygadany aż do przesady. Gadał, kiedy nie trzeba było, i gadał, kiedy absolutnie nie wypadało. Prowadził konwersacje z portretami, pogawędki z roślinami i pełne monologi z miotłą, do której zdarzało mu się mówić czulej niż do niektórych ludzi. Miał opinię tego, który potrafi zagadać każdego w promieniu pięciu metrów i prowadzić równocześnie trzy wątki, z których żaden nie miał sensu, ale wszystkie kończyły się śmiechem. Jego usta miały własne tempo, a język zazwyczaj pracował szybciej niż głowa.
A teraz szukał w sobie słów, reakcji, planu ratunkowego. Ale wszystko w nim rozpadło się jak pergamin, który ktoś próbował wysuszyć w ognisku. Mógłby przysiąc, że dosłownie słyszy swój brak pomysłu. Stał więc jak zaklęty. W literalnym, magicznym znaczeniu tego słowa.
To jedno pytanie nie powinno mieć aż takiej siły rażenia, a jednak spadło na niego jak zaklęcie bez tarczy, trafiając w wrażliwe miejsce. To, które zwykle ochraniał żartem, hałasem, ruchem. Czy znał jego imię? Oczywiście, że tak. I właśnie w tym tkwił cały problem. Znał je, bo Ariana powtarzała to imię od tygodni. Darren stał się częścią jego życia zupełnie bez swojej wiedzy, jak jakiś niewidzialny członek drużyny, który psuje morale, zanim jeszcze w ogóle wejdzie na boisko. Przez tego chłopaka przez tydzień nie mógł wyprostować środkowego palca bez uczucia żalu.
Victor zesztywniał, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie petryfikujące, choć to nie magia go unieruchomiła, tylko dźwięk własnego imienia, wypowiedzianego z tak przejmującą miękkością. Nie wiedział, co bardziej nim wstrząsnęło. To, że Darren w ogóle znał jego imię, czy to, jak je wypowiedział, prawie jak pieszczotę. Zadrżał. Czuł, jak panika zaczyna go oblepiać od środka.
Cisza, jaka zapadła, była tak gęsta, że można by nią posmarować tost i zjeść na śniadanie. Najlepiej w towarzystwie własnego zażenowania.
— Darren — wyrwało mu się niemal bezwiednie, a potem szybko dodał, jakby to miało wszystko usprawiedliwić — nazwałem tak swoją ulubioną miotłę.
I w tej sekundzie świat mu się zawalił.
To było najgorsze zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedział w całym swoim życiu. A wypowiedział ich naprawdę sporo. Sam słyszał, jak głupio to zabrzmiało, jakby właśnie nie tylko przyznał się do zauroczenia, ale jeszcze je przyklepał i podpisał własną krwią. Na moment przestał oddychać. Może nawet umarł, na krótką chwilę. Bo przecież nikt, absolutnie nikt, nie mógłby żyć po takim upokorzeniu.
— Znaczy, to nie tak, że... nazwałem miotłę twoim imieniem, bo myślałem o tobie, tylko... to fajne imię jest. Dynamiczne. Aerodynamiczne. Brzmi jakby... dobrze leciało.
Próbował złapać oddech, ale zdania plątały się dalej, jakby jego usta same się uruchomiły w trybie autodestrukcji.
— Znaczy, nie że ty lecisz... Tylko ja lecę na ciebie... Och! — jęknął cicho i przetarł twarz dłonią, jakby chciał zmazać z siebie tę rozmowę.
Próbował znaleźć w sobie cokolwiek przypominającego godność.
Nie znalazł.
Merlinie, może jednak Thomas się gdzieś tu czaił. Może to wszystko było żartem. Może zaraz z którejś kabiny wyskoczy znajoma twarz. Ale nic takiego się nie stało.
Chciał coś jeszcze powiedzieć. Przeprosić. Wytłumaczyć. Powiedzieć, że to nie tak, że to przez Arianę, przez stres, przez treningi, przez fakt, że Darren miał taką twarz, jakby go wyciągnięto z najładniejszego snu i zostawiono w łazience.
UsuńNastała cisza, a on sam był coraz mniejszy, coraz bardziej zażenowany, i coraz bliżej momentu, w którym rzuci się do ucieczki, byle zniknąć, byle nikt więcej nie dodał niczego, co jeszcze mocniej wbije go w kafelki tej przeklętej łazienki.
A potem dorzucił ostatni gwóźdź do trumny:
—Przy tobie czuję się, jakbym oberwał kaflem.
V.
[Troszkę po czasie, ale jestem i zgodnie z ustaleniami, zaczynam wątek :]
OdpowiedzUsuńCzego się boisz, gnojku? – warczał sam do siebie w myślach, chodząc w tę i z powrotem po dormitorium. Nigdy nie nauczył się skutecznie regulować emocji, więc każdy potencjalny konflikt czy nieporozumienie urastały w jego umyśle do gigantycznych rozmiarów; do smoka kolczastego ziejącego ogniem, którego trudno mu było samemu opanować. Zaczesywał nerwowo przydługie loki, mrużył oczy, wyłamywał knykcie. Nie pozwalał wściekłości przejść w spokoju. Podsycał mieszaninę wstydu i lęku gonitwą myśli, nie znajdując dla niej zdrowego ujścia; koryta dla tej rzeki ognia, którą sam płynął i płonął.
Obiektywnie – handlował różnymi drobiazgami, aby było go stać na ubrania albo chociaż podstawowe środki do życia podczas wakacji. Nie wpadł na to, że dokonując "niewinnego" paserstwa naraża życie innego maga na niebezpieczeństwo. Szczególnie, że własne życie niekoniecznie darzył szacunkiem, co było widać na każdym kroku w sposobie, w jakim je prowadził. Oczywiście, że fanty takie jak "ręka Glorii" wyglądały na coś podejrzanego, ale głód i chłód, które potencjalnie czekały go za murami szkoły, całkiem przysłoniły mu kwestię zdrowia obcych rówieśników.
Mimo tej pozornej bezmyślności, kiedy usłyszał, że pewien piątoklasista trafił do szkolnego szpitala, od razu domyślił się, że sam ma z tym coś wspólnego. Nie dotarła do niego informacja, co dokładnie się wydarzyło, nie pamiętał też, jaką rzecz sprzedał tamtemu chłopakowi. Możliwe, że coś niedostępnego w szkolnej pracowni eliksirów, a niezbędnego do ożywiania przedmiotów.
I teraz subiektywnie – Swan czuł jak mętlik z głowy przechodzi mu przez gardło, uniemożliwiając przełknięcie śliny, aż przechodzi do żołądka, wywracając go na lewą stronę. Mętliczek-pętliczek. Nie wiedział, co zrobić, dopóki do dormitorium nie wbiegł znajomy z roku z porcją kolejnych wieści. Chłopaka zatrzymano w szpitalu na noc.
Ryćar nie czuł pewności w tym, co podjął, ale gdy zapadła cisza nocna, opuścił łóżko, w którym i tak nie dałby rady zasnąć. Przemierzał ciemne korytarze zamku, miał szczęście dobrze je znać – to nie była jego pierwsza eskapada pod osłoną mroku. Przez większość drogi do szpitala nawet nie używał "Lumos", nie chcąc budzić obrazów na ścianach. Drzwi do lazaretu krótko skrzypnęły, a on wśliznął się do wysokiego pomieszczenia. Był jak złodziej. Chciał ukraść dla siebie trochę pewności, że nie wyrzucą go ze szkoły. Obawiał się tego, co zobaczy na łóżku. Piątoklasista leżał na samym końcu. Swan nie widział dobrze twarzy, więc nachylił się nad nim.
S. Ryćar